czwartek, 31 marca 2016

SMALL FACES - Ogden's Nut Gone Flake /1968/


1. Ogden's Nut Gone Flake (Marriott, Ian McLagan) - 2:39
2. Afterglow (Marriott) - 3:33
3. Long Agos And Worlds Apart (Ian McLagan) - 2:36
4. Rene (Marriott) - 4:06
5. Song Of A Baker (Marriott) - 3:15
6. Lazy Sunday (Marriott) - 3:10
7. Happiness Star (Marriott) - 3:38
8. Rollin' Over (Marriott) - 2:13
9. The Hungry Intruder (Marriott, Ian McLagan) - 2:15
10.The Journey (Marriott, Ian McLagan) - 4:03
11.Mad John (Marriott) - 4:20
12.Happydaystoytown (Marriott, Ian McLagan) - 3:02

*Steve Marriott - Vocals, Guitar
*Ronnie Lane - Backing Vocals, Bass Guitar
*Kenney Jones - Drums
*Ian McLagan - Keyboards

Mods - subkultura młodzieżowa powstała w Wielkiej Brytanii z początkiem lat 60-tych. Głównie wywodzili się ze środowisk robotniczych, charakteryzowali się pedantycznym sposobem ubioru, niechęcia do edukacji, zainteresowaniem najnowszymi trendami mody oraz muzyką nowoczesną. Głównym zespołem kojarzonym z subkulturą mods jest The Who ale byli też inni reprezentanci tego trendu.
Steve Marriott, Ronnie Lane, Kenny Jones i Ian McLagan założyli w 1965 roku grupę Small Faces jeden z moich ulubionych zespołów w historii muzyki. 
Tych czterech chłopców na początku swojej kariery muzycznej grało klasykę rhythm & bluesa oraz standardy soulowe. Były to wykonania pełne dynamicznej, młodzieńczej energii  utworów J.Browna , O.Reddinga czy Bena E. Kinga. 
Trzy pierwsze płyty zawierają mnóstwo świetnej muzyki utrzymanej w klimatach rockowych z domieszką bluesa i soulu. Charakterystyczny pełen ekspresji wokal S.Marriotta wyróżniał Small Faces na tle innych zespołów z połowy lat 60-tych. 
Warto posłuchać z pierwszej płyty zespołu z 1966 roku utworu „I Need Loving” /to jest pierwowzór „Wholla Lotta Love”/ , czy wielkiego przeboju „Whatcha Gonna Do About It?”. Robert Plant nie ukrywał jak wysoko ceni wokal Steve’a o czym nie raz wspominał w wywiadach. 
Lato Miłości które zawładnęło światem doprowadziło również do zmian w muzyce. Psychodeliczna era Wodnika pełna radości i kolorowych barw stworzyła kalejdoskop dźwięków jaki wcześniej nie miał miejsca na scenie muzycznej. 
Czwarty lp. Small Faces nagrany w 1968 roku właśnie taki kalejdoskop zawiera.
„Ogden’s Nut Gone Flake” podzielona została na dwie części. Pierwsza strona płyty zawiera melodyjne, pełne ekspresji podbarwione psychodelicznym sosem piosenki ze świetnym „Lazy Sunday” na czele. Natomiast druga część płyty układa się w concept: baśń zainspirowaną marzeniami narkotycznymi. Jej bohaterem jest chłopiec , który wyrusza na poszukiwanie zaginionej części księżyca a znajduje niespodziewanie krainę szczęścia – Happydaystoytown.
Wprowadzeniem do każdej z piosenek są krótkie aktorskie monologi Stanleya Unwina. Cała płyta utrzymana jest w klimacie psychodelii a utwory zachwycają bogactwem pomysłów oraz różnorodnością. Mamy tutaj to co w muzyce młodzieżowej lat sześćdziesiątych było najbardziej wartościowe. Tygiel muzyczny czyli okruchy muzyki dawnej, frywolne przeboje teatrzyków wodewilowych, rhtythm’n’bluesa, soulu oraz utworów w klimacie Sierżanta Pieprza a to wszystko zagrane bardzo dynamicznie. Dodajmy do tego wspaniały głos oraz wyśmienitą grę pozostałych muzyków a dostaniemy jedną z najbardziej uroczych płyt lat sześćdziesiątych.

Niestety po jej nagraniu S.Marriott odszedł z zespołu i założył wraz z P.Framptonem hard rockowy Humble Pie następnie nagrał parę solowych płyt. 20.IV.1991 roku ten wielki muzyk zginął w pożarze swojej rezydencji w Arkesden.
Pozostali muzycy kontynuowali swoją karierę muzyczną w zespole Faces gdzie wokalistą był  Rod Stewart, niestety na początku lat osiemdziesiątych  R.Lane zapadł na nieuleczalną chorobę – stwardnienie rozsiane. W 1986 roku kilku kumpli Ronniego m.in. E.Clapton, J.Page, J.Beck,S.Winwood, J.Cocker występowało z cyklem koncertów z których dochód przeznaczono na rzecz walki z tą chorobą. 
04.VI.1997 roku w wieku 51 lat R.Lane zmarł. Natomiast w grudniu 2014 roku na zawał serca zmarł trzeci z muzyków tej legendarnej formacji I.McLagan.
Pozostały nam cztery płyt zespołu pełnego nadziei życia , energii i młodości bijącej z każdej nuty tej jakże fajnej muzyki. 





piątek, 25 marca 2016

SILVER APPLES - Silver Apples /1968/


1.  Oscillations
2.  Seagreen Serenades
3.  Lovefingers
4.  Program
5.  Velvet Cave
6.  Whirly-Bird
7.  Dust
8.  Dancing Gods
9.  Misty Mountain

Simeon - oscillators, vocals
Dan Taylor - drums, percussion, vocals

„Oscillations, oscillations, electronic evocations of sound’s reality..” tak powtarzającą się i zapętloną frazą podaną na dziwnym, monotonnym, generowanym elektronicznie, przywodzącym psychodeliczne odloty podkładzie zaczyna się płyta grupy Silver Apples.
Wow, to jest 1968 rok?!
Niespełna 32 minuty wypełnia ten krążek kosmiczną nieomal transową muzyką wybijającą nas w odległe przestrzenie galaktycznych mgławic. 
Surrealistyczne dźwięki grane na generatorze, dzikie elektroniczne wibracje i pulsujący, organiczny rytm powodują z w sumie prostych piosenek iście odjazdowe numery i co najważniejsze – jest to muzyka  nigdy wcześniej tak nie zagrana. Dopiero lata 80-te zaczęły wprowadzać takie rzeczy.


Zespół powstał w 1967 roku w Nowym Jorku i na początku przyjął nazwę The Overland Stage Electric Band. Instrumentarium składało się z trzech gitar, audio oscylatora i perkusji. Jednak już po paru występach gitarzyści odeszli z grupy ponieważ Simeon Cox III zagłuszał ich gitary swoją samoistnie zbudowaną maszyną . 
Simeon zbudował ją na bazie generatora z lat czterdziestych a obsługiwał ją z niemal akrobatyczną zwinnością grając na niej  rękami, łokciami, kolanami i stopami jednocześnie.  I tak ostatecznie w składzie pozostało dwóch muzyków. Obok Simeona mamy tutaj świetnego bębniarza Danny’ego Taylora, który wykazuje się wspaniałą wyobraźnią muzyczną. Doskonale wpasował się ze swoją grą w utwory napisane przez swojego kolegę z zespołu. 
Pulsujący beat wraz z dźwiękami przestrzeni kosmicznej stworzyły muzykę, jakiej nikt nie grał do tej pory, muzykę dodajmy stworzoną na bardzo minimalistycznym instrumentarium. 
No tak, był zespół The United States Of America czy tez Fifty Foot Hose ale te grupy w porównaniu z Silver Apples brzmią zachowawczo co czyni opisywany duet zjawiskowym.







wtorek, 22 marca 2016

FREE

Trzy dni temu minęła 40 rocznica śmierci jednego z największych gitarzystów w historii.






Historia grupy FREE jest nierozłącznie związana z tragedią i rozczarowaniem.
Wspaniała muzyka , którą tworzyło czterech uzdolnionych młodzieńców nie wystarczyła aby zespół przetrwał.
Po nagraniu czterech pierwszych płyt i odbyciu trasy po Dalekim Wschodzie i Australii , ku wielkiemu zdumieniu rockowego świata grupa Free rozpada się. Wielu było zaskoczonych tą decyzją , zespół był przecież u szczytu popularności i wiele było jeszcze do zrobienia.
Nikt nie wiedział wtedy o wewnętrznym napięciu, które rozrywało jedność grupy. Większość ludzi winiła za to ich młodość i niedoświadczenie, ale nie było to takie proste.
Po miesiącach spędzonych razem na trasach byli już twardymi zawodowcami.
Oficjalne oświadczenie Island brzmiało :”To przyjazne rozejście się; zaszli tak daleko jak tylko mogli w ramach zespołu”.
Jednak manager zespołu był załamany. „ Doszło do rozbicia zespołu dlatego, że głównie Paulowi Rodgersowi nie podobało się , że Andy praktycznie sam kierował pozostałą trójką. Zdecydowali , że chcą podejmować decyzje wspólnie „ – wspomina Glover.

„ Tych dwóch nie mogło się zgodzić ze sobą. Łatwo było pokłócić się z Andym, a kiedy to już się stało, mogło być jeszcze gorzej, gdyż on miał taki charakter, który doprowadzał cię do szaleństwa. Już nie mogło dojść do zgody, nie mogli grać już dłużej ze sobą”.

Od momentu wylądowania zespołu w Japonii, w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Wszyscy chłopcy zakochali się w Japonkach. Andy znikał ze swoją japońską przyjaciółką i nie widywano go ,aż do rozpoczęcia koncertów.
Cóż Japonia była ich największym sukcesem. Zagrali tam dwa najlepsze koncerty i ….

Glover „ Sytuacja była tragiczna, nie można było ich zmusić, żeby rozmawiali ze sobą. Całkowita destrukcja. Z Sydney zadzwoniłem do Londynu by powiedzieć :- Oni nie zamierzają skończyć tego tournee. Nie zamierzają jechać do Ameryki.”

Fraser poleciał z powrotem do Anglii, Kirke do Los Angeles , a obaj Paule wrócili do Japonii.

Rozpad grupy doprowadził w rezultacie do załamania się ich wspaniałego, młodego gitarzysty , Paula Kossoffa.
„Czuł się dobrze, aż do rozłamu w zespole” – mówi Glover. „ Do tego momentu całe życie Kossa sprowadzało się i kręciło wokół grania na gitarze i zespołu. Ale od tej pory praktycznie zaczął się koniec. Wrócił na Portobello Road i zaczął brać narkotyki.”
Glover starał się ratować sytuację. Zmontowano grupę studyjną i zaciągnięto Kossoffa do pracy. Jednak w dalszym ciągu Koss nie otrząsnął się ze swojej depresji psychicznej, a wręcz przeciwnie – Brał duże ilości madraxu i innych tabletek ,które w rzeczywistości doprowadzały go do stanu podobnego schizofrenii.
„ Myślę, że Free było jego życiem i zabrano mu to” – wspomina Glover.

Ponieważ solowe projekty muzyków nie wypaliły w 1971r. przekonano Andy’ego i Paula aby spróbowali jeszcze raz.
Ale głównie chodziło o pomoc dla Kossoffa, który był w strasznym stanie. Zeszli się więc znów jako FREE na trasę po Wlk. Brytanii.

Glover : ‘ Ta trasa była koszmarem. Daliśmy parę koncertów w Anglii i Koss opuścił parę show. Upadł nawet pewnego wieczoru w Newcastle po trzech utworach. Koncert skończył się.” W czasie innego koncertu załamał się zanim jeszcze zaczęli grać.
Próbowano rozpaczliwie nakłaniać ludzi , by przestali karmić Paula narkotykami. Wynajęto nawet specjalnych ‘goryli’ by stale z nim byli i wzywali policję, by trzymać ‘zachęcaczy’ z daleka. Nikłe dawało to rezultaty.
Na przełomie czerwca i lipca występowali w Stanach i Kossoff opuścił kilka koncertów z powodu złego stanu zdrowia. Fraser nie wytrzymał już tego i definitywnie opuścił zespół.

Zaangażowano na jego miejsce japońskiego basistę Tetsu Yamauchi’ego oraz klawiszowca Johna „Rabbita” Bundricka. Niestety tuż przed kolejnym wylotem w trasę Koss znów miał zapaść . Trasę po Stanach w styczniu – lutym 1973r odbyli z gitarzystą Osibisy ,Wendellem Richardsonem.
Po tym tournee wszystko się rozpadło. Rabbit i Rodgers pokłócili się , gdzieś rozwalili lustra w garderobie i to był koniec Free.

Paul Kossoff wrócił do domu i zamieszkał z rodzicami.
„Po drugim rozpadzie Free , doszło do tego , że nikt nie chciał znać Paula. Nie mógł prawie mówić i wszystkie rzeczy wylatywały mu z rąk. Był w strasznym stanie. A to wszystko było winą prochów.Nie robił nic gorszego, tylko brał całe stosy pigułek, dwadzieścia, trzydzieści na raz , wystarczająco dużo by wykończyć kogokolwiek innego „ – wspomina Glover.

I znowu szef Island ,Chris Blackwell polecił ,aby zająć czymś muzyka.
Ludzie troszczyli się o jego zdrowie, ale nikt naprawdę nie wiedział jak mu pomóc. Chodził do lekarzy , ale tylko przekonywał ich by zapisywali mu więcej pigułek.
Kossoff wrócił w końcu do pracy z zespołem o nazwie Back Street Crawler. Tuz przed rozpoczęciem trasy mającej promować debiutancki Lp grupy ,Koss przedawkował narkotyki i serce oraz nerki przestały pracować, a on przestał oddychać. Stwierdzono śmierć kliniczną, ale zdołano go uratować /przez 35 min. przy życiu podtrzymywała go maszyna/.
Ku wielkiemu zdumieniu zaczął znowu grać i zdecydował się wyruszyć w trasę do Ameryki.

Koss przyrzekł ,że nie będzie brał już narkotyków. Niestety pomimo nadzwyczajnych środków ostrożności w Los Angeles kupa dziewczyn , zjawiała się wszędzie i oferowały mu wszelkie prochy jakie chciał. Sytuacja znowu się powtórzyła na domiar złego Paul upadł i złamał sobie palec. Koncerty odwołano .
Po kilku miesiącach palec został wyleczony i zespół zaczął występować na koncertach od Los Angeles do Nowego Jorku.
I oto kiedy o przyszłości Kossoffa zaczęło się mówić optymistyczniej, 19 marca 1976r świat rockowy obiegła elektryzująca wiadomość : „Paul Kossoff zmarł nagle na pokładzie samolotu lecącego z Los Angeles do Nowego Jorku”.

Znaleziono Kossoffa w toalecie , w ogonie samolotu. Lata zażywania narkotyków zrujnowały jego zdrowie i talent.
Jest to jedna z najbardziej samotnych ofiar stylu życia rock’n’rolla.
Pozostała po nim muzyka i charakterystyczna gra na gitarze. Kossoff miał unikalny, wyjątkowy styl . Całkowicie odmienny od innych gitarzystów tamtych lat.
Grał bardzo oszczędnie ale z ogromną ekspresją. Był też mistrzem tworzenia nastrojów. 



niedziela, 20 marca 2016

GRATEFUL DEAD - Grateful Dead /Skull & Roses/ /1971/



1. Bertha (Jerry Garcia, Robert Hunter) - 5:30
2. Mama Tried (Merle Haggard) - 2:43
3. Big Railroad Blues (Noah Lewis) - 3:34
4. Playing In The Band (Bob Weir, Robert Hunter) - 4:39
5. The Other One (Bill Kreutzmann, Bob Weir) - 18:03
6. Me And My Uncle (John Phillips) - 3:04
7. Big Boss Man (Al Smith, Luther Dixon) - 5:11
8. Me And Bobby Mcgee (Kris Kristofferson, Fred Foster) - 5:42
9. Johnny B. Goode (Chuck Berry) - 3:41
10. Wharf Rat (Jerry Garcia, Robert Hunter) - 8:32
11. Not Fade Away (Buddy Holly, Norman Petty) / Goin' Down The Road Feeling Bad (Traditional) - 9:12


*Jerry Garcia – Lead Guitar, Vocals
*Bob Weir – Rhythm Guitar, Vocals
*Phil Lesh – Bass Guitar, Vocals
*Bill Kreutzmann – Drums
*Ron "Pigpen" Mckernan – Organ, Harmonica, Vocals
Additional Musician
*Merl Saunders – Organ



Od początku swego istnienia muzycy Grateful Dead czuli się na scenie jak ryba w wodzie. 
Nic więc dziwnego , że kolejna już siódma płyta, pokazuje nam grupę na scenie z początków lat siedemdziesiątych. Dużo się zmieniło w muzyce zespołu od wydania „Live Dead” a raptem minęły tylko dwa lata. Świadczy to niewątpliwie o twórczym rozwoju grupy i pokazaniu całej rzeszy fanom, że te znane i lubiane studyjne numery na koncertach nabierają drugiego życia. 
Nowe brzmienie zespołu w studio ujawniło się również na koncertach. Jest ono bardziej klarowne, przejrzyste i czyste. 
Kolejna płyta zespołu wydana została w 1971 roku i nosi tytuł „Grateful Dead” a w odróżnieniu od debiutu najczęściej dodaje się „Skull & Roses” od frontowego rysunku okładki , na którym znajduje się czaszka i róże. 
Płyta zawiera nagrania koncertowe , grane na przełomie marca i kwietnia bieżącego roku. Pierwotnie ukazała się jako podwójny album. Ciekawy jest wybór utworów. Zaczynamy od sztandarowej kompozycji Garcii i Huntera „Bertha” , która już od pierwszych taktów płynnie sobie leciutko i wciąga nas łagodnie w morze dźwięków otaczające nasze uszy. I tak jest z kolejnymi utworami. Wielki przebój M.Haggarda „Mama Tried” , utrzymany w klimacie bluesa „Big Railroad Blues” czy też country westernowy „Me and My Uncle” czynią ten album bardzo spójny. Trudno zauważyć , że są to nagrania z różnych koncertów. 
Klimatem jest radosne granie  nie pozbawione ładnych, przejrzystych gitarowych wypadów, czującego feeling lidera. Wokalnie również muzycy są w najwyższej formie a na pierwszy plan wysuwa się głos  B.Weira. Szczególnie w piosence K.Kristofersona „Me & Bobby McGee” zaśpiewanej bardzo wolno i spokojnie co odróżnia ten utwór od wykonań innych artystów. Wypełniający drugą stronę osiemnastominutowy „The Other One” oddaje nam ducha drugiej płyty zespołu „Anthem Of the Sun”. Zaczynający się od sola na perkusji , przechodzi następnie w wydłużone improwizacje, które powodują , że mogę słuchać gry Jerry’ego i jego kolegów przez cały czas. Ciekawym utworem jest „Wharf Rat” powoli pojawiający się znikąd tworzy atmosferę nostalgii i idealnego spokoju by podobnie jak się zaczyna tak i zniknąć niepostrzeżenie. 
Ale te prawie 9 minut robi wspaniałe wrażenie i jest niezwykłe. A na zakończenie płyty mamy potężnie rozbujane i zagrane z niesamowitą werwą dwa standardy: „Not Fade Away” i zaaranżowany na nowo przez muzyków „Goin’  Down The Road Feeling Bad”. 
W roku wydania płyty muzycy Grateful Dead borykali się z  problemami natury osobistej. Matka J.Garcii zginęła w wypadku samochodowym również w rodzinie P.Lesha pojawiła się śmierć, Pigpen zaczął mieć bardzo poważne problemy ze zdrowiem ,chudł coraz bardziej i więcej używał alkoholu a M.Hart popadł w depresję i odszedł z grupy gdy dowiedział się , że jego ojciec zdefraudował pieniądze zespołu. Pomimo tych przykrych wydarzeń muzyka na płycie tchnie radością i optymizmem i zachęca do ponownego przesłuchania do czego i Was namawiam.





czwartek, 17 marca 2016

ODYSSEY - Setting Forth /1969/


1 Angel Dust 5:43
2 Sally 4:34
3 Church Yard 3:00
4 You're Not There 3:44
5 Got to Feel It 3:17
6 Tied by a Rope 4:24
7 Society's Child 5:02
8 Denky's Boogie 4:43
9 St. Elmo's Fire 3:04
10 Come Back 3:29


Louis Yovino (vocals)
Dennis Pennaga (guitar)
Ray Lesch (bass)
John Willems (percussion)
Vincent E. Kusy (keyboards)

Pewnego razu w połowie lat sześćdziesiątych gdy muzyczny business był bardziej muzyczny niż businessowy, Louis Yovino i Vincent Kusy zdecydowali się założyć zespół muzyczny. 
Grupa powstała w Nowym Jorku i i jej muzykę można scharakteryzować jako psychodeliczna. Prosty, harmoniczny wokal, ciężkie wibrujące organy i sfuzzowane gitary stworzyły jedną z ciekawszych płyt w historii psychodelii. 
Nagrań dokonano w 1969 roku i pierwotnie wydano tę plytę w nakładzie 100 egzemplarzy , bez okładki tylko w białej, tekturowej kopercie. 
Ależ to jest płyta! Już otwierający krążek utwór „Angel Dust” z ciężkim gitarowym riffem lekko kojarzącym się z „In-A-Gadda-Da-Vida” robi wielkie wrażenie a partia organ V.Kusy’ego jest powalająca. I żeby za długo nie jechać tym czołgiem po uszach już następny numer  „Sally” utrzymany w popowym charakterze umila nam czas bardzo zgrabnym refrenem. 
Ciężkie psychodeliczne kawałki wzbogacone ostrą, kąśliwą gitarą i niezapomniane partie Hammonda raz wibrujące ostrym dźwiękiem innym razem subtelnie przenoszące nas w stan upojenia charakteryzują ten krążek. Niby proste z hałaśliwym wokalem utwory powinny nużyć ale nie… jest to całkiem fajna muzyka i warto się z nią zapoznać. 
Po nagraniu płyty grupa dużo koncertowała grając w klubach Manhattanu i Bronxu jednak był to już łabędzi śpiew zespołu , który wkrótce się rozwiązał.








niedziela, 13 marca 2016

JOSEFUS - Dead Man /1970/


1. Crazy Man -                                       3:39
2. I Need A Woman -                            4:21
3. Gimmie Shelter  -                              4:06
4. Country Boy -                                   3:13
5. Proposition -                                     4:45
6. Situation -                                          1:55
7. Dead Man -                                      17:26


*Pete Bailey - Vocals, Harmonica
*Dave Mitchell - Guitar
*Doug Tull - Drums, Percussion
*Ray Turner - Bass



Po rozpadzie lokalnej grupy Union Gas wokalista Pete Bailey oraz gitarzysta Dave Mitchell postanowili razem kontynuować muzyczną współpracę dobierając sobie do grona perkusistę Douga Tulla i basistę Raya Turnera. 
Początkowo zespół przyciągnął uwagę producenta Jima Musila. Musil zabrał chłopaków do Arizony gdzie sfinansował sesje nagraniową. Zespół nazywał się wtedy Come, przez krótki czas zainteresowana tymi nagraniami była wytwórnia F.Zappy, Straight ale jednak ‘odpuszczono’ i taśmy zostały odłożone. 
Zniechęceni muzycy powrócili do Houston gdzie zaczęli występować w lokalnych klubach stając się ich niemałą sensacją. 
Już jako Josefus muzycy postanowili nagrać i wydać album w ich własnej wytwórni Hookah. 
Płyta została nagrana w czasie ośmiu godzin pod koniec grudnia 1969 roku, a na drugi dzień  poddano ją  miksowi i… już.
„Dead Man” wydany został w 1970 roku i zawiera ciężkie rockowe brzmienie połączone z bluesem i niknącymi już nutami psychodelicznymi. Przenikliwa, ostra gitara, wokal skrzeczący miejscami podbarwiony odcieniami i mocna idąca jak walec parowy sekcja rytmiczna stawia ten album na wysokiej półce wśród innych płyt grup amerykańskich. Ciężej i ostrzej grał tylko Grand Funk Railroad.
Muzyka zawarta na „Dead Man” emanuje bliskością zagłady, ciemności kończącego się dnia.
Otwierający płytę „Crazy Man” podobnie jak kolejny „I Need A Woman” przybliżają nas blisko do kosmicznych dźwięków pól naftowych Teksasu, ociekających ciemną, tłustą oleistą cieczą. „Gimme Shelter” cover The Rolling Stones zagrany mocniej, żwawiej od oryginału sprawia, że nie można przejść obok tego numeru obojętnie.
Jednak to wszystko co do tej pory wysłuchałeś to jeszcze jest przyjazne, to tak jakby wyciągało do Ciebie rękę. 
Tytułowy utwór zamykający płytę, ten monster grupy Josefus budzi się, ciężko, powolnie i bez wątpienia prowadzi nas w otchłanie czeluści, pogrąża nas w nicość by po krótkim czasie pozwolić wypłynąć nam niespokojnie na powierzchnię, aby zaczerpnąć tchu, aby nie dać się złapać ale to jest niemożliwe. Zespół nie puszcza nas samopas, lekko luzuje by w końcu wgnieść nas i nie dać kolejnej szansy ponownego złapania oddechu.







środa, 9 marca 2016

MECKI MARK MEN - Running in the Summer Night /1969/


1. Sweet Swede Girls (4:20)
2. Playing Child (4:40)
3. Is He Safe? (4:13)
4. I Don't Wanna Hurt You (4:00)
5. Future On The Road (4:46)
The Life Cycle:
6. Spoken Introduction (0:13)
7. Born (3:59)
8. Different Directions (2:54)
9. Being Is More Than Life (2:46)
10. Help Me Somebody (2:29)
11. Butterfly (3:18)
12. Running In The Summernight (5:13)


- Mecki Bodemark / organ & vocals
- Pelle Ekman / drums
- Bengt "Bella" Fehrlin (Linnarsson) / bass
- Kenny Häkansson / guitar

Stany Zjednoczone oraz Anglia bez wątpienia były w latach sześćdziesiątych krajami gdzie powstawało najwięcej zespołów muzycznych, gdzie tworzono nowe nurty muzyczne , które określały muzykę na wiele lat do przodu.
W innych państwach starego kontynentu tez działy się ciekawe rzeczy, może nie aż tak spektakularne ale na pewno godne uwagi.
Miała Francja swój Alan Jack Civilization czy Moving Gelatine Plates, w Holandii z mroczną, surową psychodeliczną muzyką wybiła się grupa Group 1850, w Niemczech powoli powstawał ruch zwany krautrockiem a we Włoszech już szykowała się słynna scena italo proga z takimi zespołami jak: Premiata Forniera Marconi czy Le Orme.
Dużo działo się w Skandynawii.
I właśnie jednym z zespołów z tych zimnych krajów poświecę teraz parę zdań.
W 1966 roku Mecki Bodemark czołowa postać szwedzkiej sceny muzycznej wraz z dwoma perkusistami B.Fredholmem i T.M.Gartzem oraz saksofonistą H.Nordstromem i gitarzystą C.Svanbergiem założył zespół Mecki Mark Men. Muzycy ci wcześniej występowali w lokalnych zespołach a Bodemark i Gartz znali się  ze szkoły. Grupa wykonywała unikatową mieszankę psychodelii, jazzu i ciężkich rockowych dźwięków. Debiutancki Lp jest pierwszą psychodeliczną płytą nagraną w Szwecji. Po jego nagraniu lider M.Bodemark dobrał sobie nowych muzyków i nagrał z nimi dwie kolejne płyty.
W 1969 roku ukazała się płyta „Running in the Summer Night” nagrana w kwartecie, obok lidera grającego na organach Hammonda i śpiewającego znaleźli się : basista B.Fehrlin, perkusista P.Ekman oraz gitarzysta K.Hakansson. Otrzymaliśmy swoistą kombinację jazzu, bluesa i  ciężkiego kosmicznego rocka podbarwionego psychodelią.  
Wibracyjne dźwięki Hammonda wraz z sfuzzowaną, czarodziejską gitarą Hakanssona stanowią podstawę tej płyty. Ta muzyka krąży niczym planetoida wokół J.Hendrixa i zespołu Vanilla Fudge. Czasami zaskakuje mrocznymi dźwiękami /”I Don’t Wanna Hurt You”/, czasem mamy powiew jakby mroźnej północy /”Future On the Road”/ a gdyby tego było za mało to w utworze „Is He Safe?” mamy bardzo ładną linię melodyczną z miłym ciężkim bassem B.Fehrlina. 
Generalnie płyta zdominowana jest przez lidera i jego dzikie organy, które bardzo fajnie współbrzmią z Hendrixowską gitarą a całość słucha się bardzo przyjemnie chociaż są to trudne dźwięki i potrzebują trochę skupienia oraz podkręcenia potencjometrów na wzmacniaczu.  

Grupa nagrała dwa lata później jeszcze album „Marathon” po czym uległa rozwiązaniu. 






środa, 2 marca 2016

FIVE DAY RAIN - Five Day Rain /1970/


01. Marie's A Woman - 2:54
02. Don't Be Mislead - 2:20
03. Good Year - 4:03
04. Fall Out - 3:32
05. Leave It At That - 5:22
06. The Reason Why - 4:44
07. Sea Song - 4:13
08. Rough Cut Marmalade - 11:05
09. Lay Me Down - 1:16
10. Too Much Of Nothing - 3:38

*Rick Sharpe - Guitars, Vocals, Harmonica, Percussion
*Graham Maitland - Keyboards, Accordion, Vocals
*Clive Shepherd - Bass Guitar, Vocals
*Kim Haworth - Drums
*John Holbrook - Guitars
*Sharon Tandy, Lynn Maitland - Backing Vocals
*Gerry Beckley, Dewey Bunnell, Dan Peek - Backing Vocals

Pod koniec 1968 roku powstał zespół Iron Prophet , który rok później zmienił nazwę na Five Day Rain. 
Rick Sharpe, Clive Shepherd oraz Dick Hawkes z początku występowali jako trio by po dokooptowaniu Grahama Maitlanda zamienić się w kwartet. Z nowym perkusistą Kimem Haworthem muzycy nagrali własnym, niewielkim kosztem materiał, którym próbowali zainteresować wytwórnie płytowe. Stworzone utwory brzmiały bardzo profesjonalnie a do tego członkowie zespołu wykazali się wielka zdolnością do komponowania naprawdę dobrych piosenek. Zadziwiać może fakt, że żadna wytwórnia nie wykazała zainteresowania ich nagraniami. Na początku 1970 roku chłopcy sami wydali podobno 15 kopii tego materiału rozprowadzając je wśród znajomych. W 2001 roku firma Background wydała reedycję albumu i dzięki temu możemy go sobie dzisiaj bez problemów posłuchać.
Dziesięć kompozycji zawartych na płycie zatytułowanej „Five Day Rain” urzeka melancholią, romantyzmem, ciepłem bijącym z głośników. Właściwie każdy z tych utworów przykuwa uwagę. Fantastyczne numery autorstwa R.Sharpe’a od początku trwania płyty powodują ,że słucha jej się z wielką przyjemnością. 
To już jest muzyka, która będzie dominować w kolejnych latach. Jeszcze atmosfera psychodeliczna wypełnia tą muzykę ale już jest zmiksowana z przebijającą się nieśmiało muzyką progresywną.  Przesterowana gitara i ciężkie dźwięki organów Hammonda w pierwszym numerze „Marie’s A Woman” tworzą atmosferę wzorcową dla tego typu grania. W „Good Year” utworze wyjątkowej urody pierwsze skrzypce gra mellotron. Natomiast ostro brzmiącą gitarę na tle fortepianu usłyszymy w balladzie „Don’t Be Mislead”. Gra Maitlanda na Hammondach momentami zbliża się do wirtuoza tego instrumentu w wydaniu hard rockowym czyli Marka Sterna i grupy Vanilla Fudge. Na opus magnum płyty na pewno zasługuje ponad jedenastominutowa kompozycja instrumentalna „Rough Cut Marmalade”. Wyjątkowo żywiołowa z pełnymi swobody improwizacjami gitarzysty oraz granymi z fantazją partiami organów Hammonda.  W klimacie porównałbym ją do utworu grupy Iron Butterfly „In-A-Gadda-Da-Vida”. Płytę kończy przeróbka utworu B.Dylana „Too Much Of Nothing” , która z folkowego klimatu w pierwszej części przechodzi w pełną zadumy końcówkę.
W sesji nagraniowej wzięło udział paru dodatkowych muzyków, wśród nich przewinęła się wokalistka S.Tandy znana ze współpracy z zespołem Les Fleur de Lys.