niedziela, 25 lutego 2024

TOMORROW - My White Bicycle /1968/

 



1. My White Bicycle - 3:18
2. Colonel Brown - 2:53
3. Real Life Permanent Dream - 3:17
4. Shy Boy - 2:27
5. Revolution - 3:50
6. The Incredible Journey Of Timothy Chase - 3:18
7. Auntie Mary's Dress Shop - 2:46
8. Strawberry Fields Forever - 3:59
9. Three Jolly Little Dwarfs - 2:28
10.Now Your Time Has Come - 4:53
11.Hallucinations - 2:43

*Keith West - Vocals
*Steve Howe - Guitar
*John "Junior" Wood - Bass
*John Adler "Twink" - Drums


Można i tak:

„Lata sześćdziesiąte rozpoczęły się latem 1956 roku, a zakończyły w październiku 1973 roku, natomiast ich kulminacja nastąpiła tuż przed świtem, 1 lipca 1967 roku, podczas występu Tomorrow w klubie UFO w Londynie”.

W ten sposób amerykański producent Joe Boyd w swojej książce „White Bicycles. Tworzenie muzyki w latach 60.” opisuje tę niesamowitą długą dekadę. Okres niezwykłej witalności artystycznej, kulturalnej i politycznej. Ogólny projekt odnowy społecznej i kulturowej, który rozwinął się ze wspólnych przemian i roszczeń, z nowych wymagań dobrobytu, konsumpcji i demokracji, między wzajemnymi muzycznymi „inwazjami” z obu stron oceanu. Ale istniały również różnice i to właśnie Amerykanin, Joe Boyd zakochany w swingującym Londynie, je wypunktował: „W Ameryce rodzice, których dzieci wracały do domu ze szkoły z długimi włosami i buntowniczą postawą, często byli zszokowani, w Anglii odwiedzałem puby, w których faceci z kolczykami i długimi włosami stali popijając piwo obok swoich ojców”. Konflikt pokoleń był więc znacznie bardziej wyciszony, a rzeczywistość bardziej tolerancyjna. Kocioł gotował się przez całą dekadę doprowadzając do wrzenia. Kultura mods wywodząca się z robotniczych środowisk powoli została wyparta przez wyrafinowanie studentów sztuki, którzy przekształcali rytmy w odurzone podróże oraz wyznaczali nowe trendy, nowe drogowskazy funkcjonujące przez dziesięciolecia.

Tomorrow stał się jednym z największych nazwisk psychodelicznego Londynu pod koniec lat 60-tych, dzięki ich przebojowym singlom i legendarnym sesjom. W 1967 roku grupa była gotowa wkroczyć do tętniącego życiem londyńskiego świata: w maju ukazał się ich pierwszy singiel „My White Bicycle”, a w następnym roku Parlophone wydał ich pierwszy album. Pomimo opóźnienia i faktu, że w latach 1967-1968 psychodeliczny rock poczynił ogromne postępy, utwory Tomorrow nie wydają się czymś przestarzałym. Wręcz przeciwnie. Niejeden numer z tej płyty jest kwintesencją stylu panującego ówcześnie na listach przebojów. Album składa się z ekstrawaganckiej kolekcji kalejdoskopowych utworów, mieszających garażową sprawność, awangardowe rozwiązania dźwiękowe i zachwycającą barokowo-popową melodyjną świeżość.

„My White Bicycle” jest szaloną jazdą rowerzysty po pełnych efektów dźwiękowych ulicach, składających się z warstw gitar na odwróconej taśmie, solówek w orientalnym stylu i pulsującego basu aby nasycić i zagęścić krajobraz dźwiękowy dojeżdżając do mety. Ale podróż się nie kończy. „Real Life Permament  Dream” to intensywna i kolorowa jazda, harmonicznie oparta na dźwiękach sitaru i nagłych przyspieszeniach, zatrzymując się jedynie przy zawieszonym refrenie. „Hallucinations” prowadzi nas w pełne uroku melodyjne rytmy oparte na akustyce przetkanej między elektrycznymi gitarowymi haftami i akcentem refrenu. Zachwycające „Colonel Brown” miło podąża za rozwojem melodii, zerkając dźwiękowo na Abbey Road a „Shy Boy” jest idealną brytyjską akwarelą malującą świat wodnistymi farbami. „The Incredible Journey Of Timothy Chase” wyróżnia się ciekawymi melodiami wokalnymi i świetną pracą całego zespołu, a szczególnie imponuje Junior Wood na basie i psychodeliczny Steve Howe na gitarze. Oczywiście przy takich dźwiękach nie sposób przejść obojętnie obok twórczości The Beatles, co też grupa czyni coverując ich numer „Strawberry Fields Forever”. Pokazuje to dobry gust muzyków wykonujących ten utwór we freakbeatowej konwencji, jednak bliskiej oryginałowi. Psychologiczną metaforą dla ludzi, utwór „Three Jolly Little Dwarfs” wypełnia marzenia dorosłych oglądających krasnoludki bawiące się w letnim słońcu. To wywołuje uśmiech na twarzy gdy dorosły zamienia się w dzieciucha.

Wyobraź sobie teraz, że słuchasz „Revolution” o czwartej nad ranem, rozbrzmiewającego w głowie po powrocie z hucznej imprezy odbywającej się na Piccadilly. To była jedna z procesji zmierzająca do siedziby gazety „News of the World”, winnej dolewania benzyny do ognia poprzez wymierzanie ciosów w narkotyki, hipisów i młodzieńcze fantazje. Jeden z założycieli klubu UFO, przebywa w więzieniu za posiadanie narkotyków, i jednocześnie wszyscy są wkurzeni i podnieceni. Spójność między zespołem a publicznością jest całkowita. Jest 1967 rok i wszystko jest w chaosie. Wieczór jest niezapomniany. „Revolution” przenosi cię na ulicę goniąc za tobą dźwiękiem dobywającym się z głośników. To musi istnieć. Razem.

„My White Bicycle” to staranne dzieło, unikatowe dzięki m.in. wyjątkowej precyzyjności w produkcji. Utwory mają nabrzmiałe brzmienie nasycone wypełniającym basem i gitarą o kwaśnej, drapiącej fakturze. Ogromny wpływ ma również wokal Keitha Westa, pełny i pożądliwy, nigdy nie przyćmiony przez instrumentalny zgiełk.

Warto oddać hołd tym nutom i o nich pamiętać, tym bardziej, że to jedyny album Tomorrow, to coś więcej niż muzyka.

To historia.




niedziela, 11 lutego 2024

JANIS JOPLIN - I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama! /1969/

 


1. Try (Just a Little Bit Harder) [3:57]
2. Maybe [3:41]
3. One Good Man [4:12]
4. As Good as You've Been to This World [5:27]
5. To Love Somebody [5:14]
6. Kozmic Blues [4:24]
7. Little Girl Blue [3:51]
8. Work Me, Lord [6:45]

Janis Joplin - śpiew
Sam Andrew - gitara, wokal wspierający
Brad Campbell - gitara basowa
Richard Kermode - klawisze
Gabriel Mekler - klawisze
Maury Baker – perkusja
Lonnie Castille – perkusja
Terry Clements – saksofon tenorowy
Cornelius “Snooky” Flowers – saksofon barytonowy, wokal wspierający
Luis Gasca – trąbka


Po nagraniu „Cheap Thrills” i osiągnięciu pozycji numer 1, Janis Joplin opuściła zespół Big Brother i postanowiła założyć własny band. Chciała po prostu robić swoje. Zabrała ze sobą gitarzystę grupy Sama Andrew i wraz z weteranami studiów nagraniowych założyła nowa grupę Kozmic Blues Band. Joplin od samego początku preferowała prostszą i bardziej naturalną muzykę niż wielu jej współczesnych. Owszem lubiła dodawać nieco psychodelicznych odcieni ale jej żywiołem był rhythm and blues i muzyka soulowa.

Więc mając już swój własny zespół Joplin nie czekała długo aby wejść do studia i nagrać swój pierwszy solowy album. „I Got Dem Ol’ Kozmic Blues Again Mama!” chociaż wypełniony jest w dużej części coverami świetnie ukazuje kierunek w którym Joplin czuje się wybornie. Rhythm and blues jest jej żywiołem a jej głos jest po prostu rewelacyjny i nie można temu w żaden sposób zaprzeczyć. Ale jeśli szukasz wokalnej gimnastyki to prawdopodobnie będziesz rozczarowany, ponieważ ten album koncentruje się na emocjach i bluesie, który Janis czuje głęboko w swojej duszy.

Zespół, który sobie stworzyła też nie wypadł sroce spod ogona. Wysoka jakość aranżacji połączona z pomysłowością i wykonaniem wspaniale uzupełnia się z wokalną żarliwością dodając porywające muzyczne wizje, które Janis wypuszczają do przodu, bo ona tego potrzebuje, tej przestrzeni do oddychania, przestrzeni do wędrowania i rozwiana mgły wypełniającej studio nagraniowe. To co Joplin tutaj tworzy, to psychodeliczny, soulowy blues pierwszej wielkości.

Znaczna część dostarczonej tu muzyki składa się z coverów, doskonale zaaranżowanych i ciekawie wykonanych. Pierwsze dwa numery na tym albumie to istny ogień. Już samo wykonanie „Try (Just a Little Bit Harder)” Jerry’ego Ragovoya i Chipa Taylora wgniata w fotel. A już ten krzyk na całe gardło w refrenie porywa i zbliża do szaleństwa. Szybki, szesnastotaktowy numer długo pozostaje w pamięci podczas gdy wokal tańczy w swoim własnym świecie. To spokojnie mógłby wydać Stax Records. Spójrzmy na inne momenty. Bluesowe, pełne bólu i wdzięku wykonanie „One Good Man”, fantastyczna praca instrumentów dętych w „Maybe” czy soulowa aranżacja i epicka budowa w „To Love Somebody” czynią ten album pełnym odkryciem talentu Janis i jej zespołu. Albo taki „Little Girl Blue”. Kolejny soulowy brzmiący numer mający tym razem połączenie smyczków z niesamowitym wokalem Joplin i ruchliwą, mroczną melodią graną na gitarze co czyni ten utwór prawdopodobnie najpiękniejszym, jakie kiedykolwiek nagrała. Płytę kończy mocno energiczny prawie siedmiominutowy „Work Me, Lord”, w którym Janis porusza temat nieuchronnego marszu czasu, samotności i rozpaczy. Kolejny raz sekcja dęta wspaniale akcentuje nastrój utworu a Janis osiąga wyżyny swojego wokalnego wysiłku. To jak porusza się po różnych drogach, jak oddycha pełnym głosem doprowadza do tego, że musisz zdjąć czapkę z głowy. Spokojne solo na gitarze wcale cię nie uśpi bo dęciaki czuwają i trzymają rękę na pulsie. Świetne zakończenie, świetnego albumu.

Janis Joplin osiągnęła tą płytą w moim rankingu miano Królowej. To co ona czyni ze swoim głosem, jak umie oddać emocje i nimi operować powoduje, że jej blask lśni na firmamencie nieba po wsze czasy.







niedziela, 28 stycznia 2024

THE CHARLATANS - The Charlatans /1969/


1. High Coin (Van Dyke Parks) – 3:07
2. Easy When I'm Dead (Darrell Devore) – 2:38
3. Ain’t Got The Time (Mike Wilhelm) – 2:47
4. Folsom Prison Blues (Johnny Cash) – 2:47
5. The Blues Ain't Nothin' (Mike Wilhelm) – 4:44
6. Time To Get Straight (Darrell Devore) – 3:53
7. When I Go Sailin' By (Richard Olsen) – 2:46
8. Doubtful Waltz (Darrell Devore) – 3:24
9. Wabash Cannonball (Alvin Pleasant Carter) – 4:04
10.Alabama Bound (Traditional, Arranged The Charlatans) – 6:53
11.When The Movies Are Over (Darrell Devore) – 3:04


*Mike Wilhelm - Vocals, Guitar, Fretted Instruments, Percussion
*Richard Olsen - Vocals, Bass, Woodwind Instruments, Percussion
*Darrell Devore – Vocals, Piano, Keyboards, Bass, Percussion
*Terry Wilson – Drums, Percussion

To może być dość przydługi wpis ale jak tu nie poświęcić większej ilości zdań tej kapeli, która prawdopodobnie była pierwszą psychodeliczną kapelą na świecie. The Charlatans, bo o nich tu mowa powstali 14 dni wcześniej niż The Warlock (potem zmienili nazwę na Grateful Dead) w 1964 roku. Ich gwiazda świeciła jasno, a w tym czasie byli największymi odmieńcami. Ubierali się jak XIX-wieczni banici i przyjęli rock’n’rollowy styl życia. L.S.D i trawka były częścią diety The Charlatans. Szturmem zdobyli San Francisco i stworzyli brzmienie nazwane przez krytyków San Francisco Sound. Sukces komercyjny i uznanie wydawały się formalnością. Tak się jednak nie stało.

Wraz z rozkwitem hipisowskiej kontrkultury, wizerunek grupy wpłynął na całe pokolenie. Skrzyżowanie banitów z Dzikiego Zachodu i wiktoriańskich dandysów znajdywało coraz większe rzesze naśladowców. Chłopcy chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, że ich stroje sceniczne wpłyną na młodzież, dopóki nie zauważyli podobnych sobie ludzi pod sceną, na widowni. W czerwcu 1965 roku The Charlatans zapewnili sobie sześciotygodniową rezydenturę w Red Dog Saloon w Virginia City w stanie Nevada. Na potrzeby tego kontraktu Mike Ferguson i George Hunter (muzycy grupy) stworzyli plakat koncertowy. To, co wymyślili jest uważane za pierwszy psychodeliczny plakat rockowy. 



W Red Dog panowała atmosfera bajecznej imprezy, suto zakrapianej używkami i muzyką graną na żywo. Było to wydarzenie sygnalizujące pośród innych wskaźników, że wydarzy się coś wielkiego. I tak też się stało. Już drzwi się otworzyły i całe pokolenie wybiegło na ulice w kolorowych ciuchach, z kwiatami we włosach i myślą nie mająca żadnych ograniczeń. Wszystko możemy zrobić i nikt nam tego nie zakaże.

The Charlatans dali początek i ich występy przeszły do legendy. Mając zamiłowanie do kwasu, tworzyli muzykę tripującą ale zespołem acid rockowym nie byli. Byli czymś więcej. Przez następne cztery lata muzyka The Charlatans oscylowała między folk rockiem, country rockiem i psychodelią. Ich kariera nagraniowa powinna rozpocząć się właśnie wtedy, we wrześniu 1965 roku. Trafili do wytwórni Toma „Big Daddy” Donahue, Autumn Records ale nie dogadali się. Doszło do sporów o to, co mieliby nagrywać oraz o pieniądze. Wraz z nadejściem 1966 roku podpisali kontrakt z Kama Sutra Records. Nagrali świetną „Codine” i zadecydowali aby wydać to na singlu. Jednak kierownictwo wytwórni stwierdziło, że tak się nie stanie. Najwyraźniej szefowie nie słuchali tej piosenki Buffy Sainte-Marie mówiącej o niebezpieczeństwach związanych z narkotykami. Błędnie uznając, że „Codine” gloryfikuje lub zachęca do ich zażywania. Więc tego nie wydali. Zamiast „Codine” wydano singiel z innymi numerami ale wytwórnia nie zdołała odpowiednio wypromować ten debiut. Nic dziwnego, że singiel ten okazał się porażką. Po odejściu z Kama Sutra Records, skład grupy uległ zmianie. Fergusona zastąpił Patrick Gogerty a Dan Hicks zamienił stołek perkusisty na gitarę rytmiczna i stał się głównym wokalistą, tworząc i śpiewając wiele własnych kompozycji. W tym okresie The Charlatans grali głównie na żywo. Nie mieli kontraktu płytowego i obserwowali z frustracją jak inne podobne im zespoły podpisują cyrografy i nagrywają płyty. Było to bardzo denerwujące gdyż zespół występował z sukcesem w takich salach jak: Fillmore Audytorium, California Hall i Avalon Ballroom. Byli bardzo popularni. Ale kontrakt płytowy ich ominął i w 1968 roku ten skład zakończył działalność muzyczną. Dan Hicks postanowił założyć swój własny zespół, Dan Hicks and The Hot Licks. To musiało się wydarzyć. Hicks był utalentowanym piosenkarzem, autorem tekstów i muzykiem. Wydawał się przeznaczony do większych rzeczy. A jego odejście z zespołu pozostawiło ogromną pustkę, której wypełnienie nie było łatwe. Gorsze nadeszło za chwilę. Kłótnie w obozie The Charlatans były powszechne i w końcu wyrzucono z niego kolejnego gracza, George’a Huntera. To był muzyczny zamach stanu, który ostatecznie obrócił się przeciwko zespołowi. Na początku wprawdzie wszystko wyglądało dobrze. Wilhelm, Olsen i Wilson zatrudnili nowego klawiszowca i wokalistę Darrella DeVora i podpisali umowę z Phillipsem dostając zielone światło na nagranie debiutanckiego albumu. Nagrano jedenaście piosenek z czego pięć było coverami. I tak Mike Wilhelm popisuje się dużym, rustykalnym barytonem napędzając „Folsom Prison Blues” Johnny’ego Casha, a w „Wabash Cannoball” trafnie uderza w porywające solówki gitarowe będące w klimacie Chucka Berry’ego. Richard Olsen w swoim beztroskim „When I Go Saillin’ By” oddaje ducha postaciom Dzikiego Zachodu otwierając drzwi saloonu za pomocą trąbek, pianina honky tonk i luźnej atmosfery zawsze tam panującej. Dudniąca i galopująca perkusja prowadzi do wybuchu instrumentów dętych blaszanych w numerze „Blues Ain’t Nothin”, a fortepian i saksofon przewraca się wokół niespokojnego wokalu Wilhelma. Każdy zespół musiał mieć w tamtym czasie „długą piosenkę”. „Alabama Bound” to siedmiominutowy numer zawierający grupowy wokal i Olsena grającego na saksofonie i klarnecie. To numer w dużej mierze przypominjący sposób, w jaki grali na żywo na początku. Antyczne, zakurzone brzmienie, szalone i złowieszcze prowadziło do lekko sennej atmosfery kończącej się pochodami basu i przyspieszonym rytmem. Darrell DeVore napisał cztery piosenki, chociaż lżejsze w tonie niż inne utwory, to wykazujące pewien pop jazzowy styl, łączący zaraźliwe melodie z odważnymi kombinacjami.

Ale świat odpłynął. Muzyka się zmieniła, a The Charlatans zaczęli brzmieć przestarzale. Wydana płyta poniosła komercyjną klapę. Do tego po nagraniu jej Terry Wilson został przyłapany na posiadaniu marihuany, co wtedy było poważnym przestępstwem w Ameryce. Kiedy więc otrzymał wyrok więzienia, musiał odejść z zespołu. Powrót do składu muzyków, którzy zaczynali karierę w The Charlatans: Mike’a Fergusona, George’a Huntera oraz Dana Hicksa niestety nie zadziałał. Muzyka, która w 1965 roku była nowatorska teraz uważana była za przestarzałą i wczorajszą. To był koniec drogi The Charlatans. Ich talent, ich muzyka została ograbiona przez bezmyślność ludzi pracujących w wytwórniach płytowych. Pozostawili po sobie jeden album i dwa single oraz wydaną w 1996 roku kompilację o jakże trafnym tytule: „The Amazing Charlatans”.











 

niedziela, 14 stycznia 2024

THE SEEDS - Future /1967/

 


1. Introduction (Sky Saxon) - 1:03
... March Of The Flower Children (Hooper, Saxon) - 1:45
2. Travel With Your Mind (Hooper, Savage, Saxon) - 3:00
3. Out Of The Question (Saxon, Serpent) - 3:02
4. Painted Doll (Saxon) - 3:20
5. Flower Lady And Her Assistant (Saxon) - 3:15
6. Now A Man (Hooper, Savage, Saxon) - 3:20
7. A Thousand Shadows (Hooper, Savage, Saxon) - 2:25
8. Two Fingers Pointing On You (Sky Saxon) - 3:10
9. Where Is the Entrance Way toPlay? (Saxon) - 2:55
10.Six Dreams (Saxon) - 3:05
11.Fallin' (Hooper, Saxon) - 7:40

*Sky Saxon - Lead Vocal, Bass
*Daryl Hooper - Piano, Organ, Sitar & Vocals
*Jan Savage - Guitar, Gong & Vocals
*Rick Andridge - Drums
*Harvey Sharpe - Bass
*Tjay Cantrelli - Woodwinds
*Catharine Gotthoffer - Harp

Wokalista The Seeds, Sky Saxon zapraszał słuchaczy, którzy mieli ochotę posłuchać trzeci album zespołu do podróży „w głąb swoich marzeń”, do wyczarowania dla siebie fantastycznego krajobrazu zamków, lasów i chmur, który przewidział na płycie. „Future” zawiera oszałamiającą fuzję psychodelii, garażu, rocka i popu. To jest dość dalekie od korzeni The Seeds, jako zespołu garażowego. To było coś zupełnie innego. Może nawet za bardzo. Od 1967 roku, kiedy „Future” został wydany, jest postrzegany jako kultowy klasyk i album, który wyprzedził swoje czasy.

Rok 1967 był punktem zwrotnym dla Sky Saxona, Daryla Hoopera, Jana Savage’a i Ricka Andridge’a, momentem, w którym ciężka praca poprzednich dwóch lat w końcu się opłaciła. Po wydaniu dwóch lp byli w zenicie swojej kariery. Mieli duży krajowy hit na swoim koncie, rzesze oddanych fanów oraz hałaśliwego managera „Lorda Tima” Hudsona, który robił wszystko z wielką pompą i zgiełkiem. Jaki będzie ich następny ruch? Kolejny album „Future” wydaje się jednocześnie wykalkulowany i zagmatwany. Stanowi on wielką psychodeliczna deklarację The Seeds ale również „Future” to szaleństwo Sky Saxona. Wizjonerska droga muzyka kazała mu pododawać w studiu liczne dogrywki, które miały wzmocnić przekaz. Dlatego nie dziw się, gdy usłyszysz nagle smyczki, harfę czy tubę błąkające się w tle transowego podkładu.

Podobnie jak dwa poprzednie albumy The Seeds, jedenaście utworów zostało napisanych przez zespół. Lider Sky Saxon był w sercu „Future”, odgrywając swoją rolę w każdym utworze. Pierwszym nagranym numerem był „Travel With Your Mind”, w którym podkład utrzymany jest w duchu wschodnich krain. Lecz ta podróż nie do końca jest spokojna. Szaleństwa grupy pojawiają się w świdrującej gitarze oraz szczerym wokalu a różne instrumenty są przesuwane w lewo i w prawo. Otwierającemu płytę utworowi „Intro/March of the Flower Children” towarzyszą rozbłyski harfy na tle przeciągłego wokalu. To stonowane tło stopniowo się wypełnia. Do organów, gitar i tuby dołączają warczące oboje i fortepian. Bicze trzaskają, podczas gdy niemal surrealistyczne, kapryśne teksty nie są śpiewane, ale na wpół mówione. Psychodelia, folk, jazz i pop w jednym. Pomyśl o fragmentach „Hobbita” Tolkiena, a będziesz blisko. Szaleństw jest więcej. Taki „Painted Doll” zagrany jest w tempie walca a dodatkowym atutem utworu są rozległe harmonie doo-woop. Płaczące smyczki, klawesyn i fortepian do towarzystwa tworzą rozdzierającą serce kombinację. Zwłaszcza gdy Sky zapewnia wokal obnażający duszę. Brzmiący jak ścieżka dźwiękowa do horroru „Flower Lady And Her Assistant” dziwnie się rozwija. Nadszedł czas psychodelii. Klawisze, napędzająca sekcja rytmiczna, tamburyn towarzyszą rozpędzonemu wokalowi, który poddaje nam eklektyczną fuzję pełnej nieodpartego uroku. Ale oto wracamy do korzeni. „Now a Man” rozpoczyna napędzającą się sekcją rytmiczną w dudniących gitarach i szarpiącym basie, towarzysząc chełpliwemu wokaliście. Zjadliwy komentarz na temat tego, czego potrzeba, aby stać się mężczyzną: „Wypijesz swoją wisienkę i nagle staniesz się niepokonany”. To typowa świetna garażowa piosenka. Gdy sekcja rytmiczna napędza galopującą aranżację, szumiąca gitara odpowiada na sękaty, dramatyczny wokal. A dwie minuty później rozbrzmiewa już „A Thousand Shadow”. Jeden z najbardziej dramatycznych i sugestywnych utworów na „Future”. Na tle garażowych szaleństw Saxon użycza swojego głosu nadając mu proto punkowy wydźwięk. Do gry na płycie zaangażowano wielu muzyków sesyjnych. Wśród nich znaleźli się perkusista Beach Boys, Hal Blaine, tubista George Callendar, harfistka Gayle Levant i multiinstrumentalista Tjay Cantrelli, który grał na flecie, wibrafonach, klarnecie, instrumentach dętych drewnianych i harmonijce ustnej. Nawet nieznany tablista pojawiał się i znikał jak duch. Dla każdego, kto był w pobliżu studia, oglądanie „Future” musiało być kuszące. Rozdzierające gitary i klawesyn dołączają do mrocznego basu gdy rozwija się numer „Two Fingers Pointing You”. Podobnie jak inne utwory, jest to tygiel wpływów, instrumentów i niespodzianek. Do tej pory już pewnie zdałeś sobie sprawę, że nie należy zgadywać co dalej usłyszysz. To jak wejście na pokład psychodelicznej karuzeli. Tuby, organy, grzmiąca perkusja i dźwięki pianina atakują zmysły. Wszystko wybornie zmiksowane. Sky rozpędza się i warczy, podczas gdy kaskadowe harmonie dodają do tego zmieniający się umysł. Wszystko zmienia się ponownie w „Where is the Entrance Way to Play”. Sky scatuje, a harmonie mu towarzyszą. Wkrótce do sekcji rytmicznej dołączają klawisze, klawesyn i instrumenty dęte drewniane. Wokal jest ospały, podczas gdy aranż kipi energią i elektrycznością. Kiedy na początku „Six Dreams” grzmoty ustępują miejsca powodziom i burzom, w pełni oczekuję, że Czterej Jeźdźcy Apokalipsy dotrą do moich drzwi. Dramatyczna, mroczna i nastrojowa aranżacja sprawia, że chowam się za kanapę i z niepokojem patrzę na drzwi. To naprawdę sugestywny numer. Płytę zamyka ośmiominutowy, epicki utwór „Fallin’”. To rzeczywista demonstracja wszechstronności i kreatywności muzyków. Klawesyn, smyczki i sekcja rytmiczna łączą siły przeciw chrapliwemu wokalowi, gdy wszystko to rozwija się z zawrotną prędkością. Później do sprzężenia zwrotnego dołączają rozmyte gitary, popłuczyny organów Hammonda i wypełnienia perkusji. Przez chwilę wokal Saxona przypomina terapię krzykiem. Szybko i wściekle, utwór się rozwija. Zakręty i niespodzianki pojawiają się i znikają. Krótkie wybuchy harmonijki, dalsze rozkwity klawesynu i kakofonia uduchowionych harmonii i krzyków łączy się w całość. Masz wrażenie chaosu ale to ma sens. Gdy numer się kończy, The Seeds są prawie wyczerpani, wyczerpani wysiłkiem włożonym w ten wielki finał.

„Future” jest jak muzyczny kameleon. Z każdym odsłuchem płyta ujawnia nam kolejne niespodzianki i swoje ukryte sekrety. Podobnie jak zróżnicowany jest dobór instrumentów co czyni ten album szczególnie interesującym. Posłuchaj go jeszcze raz, a ujawnią się inne wpływy. To płyta wymykająca się definicjom. Niczym sroka, The Seeds wydają się podkradać muzyczne gatunki i wpływy, wkładać je do swojego kwasowego tygla i posypywać je sekretnymi składnikami. To oszałamiający, łamiący granice i przełamujący gatunki kultowy klasyk, w którym The Seeds podarli księgę zasad i napisali ją na nowo.





niedziela, 31 grudnia 2023

GRAYSON AND WHITTER

 







John Lomax był jednym z pionierów muzykologii i folklorystyki w USA. Jego działalność polegała m.in. na jeżdżeniu po kraju i dokonywaniu nagrań dla Archiwum Amerykańskiej Muzyki Folkowej. W 1933 roku wraz ze swoim osiemnastoletnim synem Alanem, John udał się na pierwszą ekspedycję nagraniową. Odwiedzali farmy więzienne nagrywając pieśni pracy, ballady i bluesy wykonywane przez więźniów. Dokonywali także nagrań w samych więzieniach oraz w społecznościach poza więziennych. Powstał przeogromny zbiór utworów, które bez wątpienia są najbardziej wartościowym dziedzictwem muzycznym Stanów Zjednoczonych. Te oraz inne zbiory tej tradycyjnej muzyki od jakiegoś czasu zagościły w mojej płytotece i powiem Wam, że już teraz wiem skąd wziął się Bob Dylan, Joan Baez czy Neil Young. Bez wątpienia słuchając tych nagrań znajdujesz się w innym świecie, i dokładnie jest tak jak ktoś napisał, to jak jazda starym oryginalnym modelem Forda T po bezdrożnych preriach i zaglądanie do biednych, zapomnianych chałup w Delcie Mississippi.

I chciałbym na chwilę zatrzymać się nad jedną z takich płyt, płyt z muzyką mającą prawie sto lat.

G.B. Grayson i Henry Whitter byli dwoma najbardziej wpływowymi artystami nagrywającymi we wczesnych dniach country. G.B. Grayson (1887-1930) był niewidomym skrzypkiem i piosenkarzem, którego życie koncentrowało się wokół obszaru Karoliny Północnej, Tennessee i Wirginii. Urodził się w hrabstwie Ashe w Karolinie Północnej. Zaadoptował wiele tradycyjnych melodii, a jego wersje zostały nagrane przez Micka Jaggera, Boba Dylana i wielu innych znanych muzyków. Henry Whitter (1892-1941) urodził się w Wirginii i nauczył się grać na gitarze w młodym wieku. Jego kariera nagraniowa rozpoczęła się w 1923 roku a cztery lata później już uczestniczył w słynnych Bristol Sessions. W tym samy roku na zjeździe skrzypków w Mountain City w Tennessee poznał Graysona. Razem nagrali wiele piosenek, które później stały się standardami bluegrass i muzyki country. Jesienią 1927 roku Whitter zaaranżował sesje nagraniowe, które przedstawiły ekspresyjny śpiew i grę na skrzypcach Graysona szerszej publiczności z gitarowym wsparciem inicjatora nagrań. Chłopaki nagrali prawie czterdzieści piosenek. Razem koncertowali w zagłębiach węglowych Zachodniej Wirginii. Z ciekawostek G.B. Grayson był spokrewniony z szeryfem Graysonem, główną postacią ballady „Tom Dooley” z 1929 roku. Piosenka ta stała się wielkim hitem Kingstom Trio w 1958 roku i pomogła zapoczątkować folkowe odrodzenie w latach 60-tych. Inne ważne utwory które nagrali a które stały się standardami country i bluegrassu, to „The Banks of the Ohio”, „Little Maggie” i „Handsome Molly”, który został spopularyzowany i nagrany przez The Rolling Stones. Ostatnia sesja nagraniowa odbyła się w 1929 roku dla Victoria w Memphis, tuż przed wybuchem wielkiego kryzysu pod koniec października. Po części pieśniarze, po części artyści, a po części gawędziarze, Grayson i Whitter przemawiają do miłośników historii, a także zapalonych słuchaczy bluegrassu, którzy odkrywają korzenie gatunku. Mając zaledwie dwa lata, duet połączył swoje muzyczne korzenie Appalachów z tradycją ustną, aby nam dać kilka trwałych piosenek-opowieści, które do dziś rozbrzmiewają autentycznością, wzmacniając historię amerykańskiej muzyki. Weźmy na przykład pełną frywolności piosenkę „Shout Lula”, zwróćcie uwagę na fantastyczną partię skrzypiec sunącą cały czas do przodu przy pobrzękującej gitarze. Wokalnie mamy obok głównego wokalu, dogadywanie Whittera: (”Ile monet potrzeba, by zobaczyć jak ciało Małej Luli drży/ Potrzeba niklu, potrzeba  dziesięciocentówki, by zobaczyć jak ciało Małej Luli lśni/(Krzyknij Lula! Yee-haw! Potrząśnij tym! Rozhuśtaj tę dziewczynę, Henry! Wow!)/.

Czyż to nie urocze?!

Niestety w 1930 roku Grayson zginął w wypadku samochodowym co miało głęboki wpływ na Whittera, który przestał nagrywać i rzadko występował do końca swoich dni. Zmarł na cukrzycę w Morgantown w 1941 roku. 




niedziela, 24 grudnia 2023

ALAN PRICE - Between Today And Yesterday /1974/

 


1) Left Over People
 2) Away, Away
 3) Between Today And Yesterday
 4) In Times Like These
 5) Under The Sun
 6) Jarrow Song
 7) City Lights
 8) Look At My Face
 9) Angel Eyes
 10) You're Telling Me
 11) Dream Of Delight
 12) Between Today And Yesterday

Po sukcesie płyty „O Lucky Man!” Alan Price poszedł jeszcze dalej i nagrał pełnoprawny konceptualny album o codziennym życiu w północnej Anglii. Mający znamiona autobiograficzne utwór spodobać może się równie dobrze wszystkim zainteresowanym walką i zmaganiami zwykłych ludzi żyjących w małych, przygnębionych miasteczkach na całym świecie.

Alan Price ma styl, gust, podstawowe umiejętności pisania piosenek a przede wszystkim doskonale wie, co robi i o czym śpiewa. Stworzył taktowną, szczerą płytę, która przy wielokrotnym słuchaniu wchodzi pod skórę dzięki samej pokorze i niedopowiedzeniu, nie wspominając o melodyjności i przyjemnych aranżacjach. Jeśli istnieje jakikolwiek powód, że album ten nie stał się międzynarodowym hitem, jak niektóre płyty The Kinks to dlatego, że jest on jeszcze bardziej „brytyjski” muzycznie niż jakikolwiek utwór The Kinks. To wszystko jest w stylu wodewilu i music hallu z niewielką garstką bluesowych wyjątków i rockowych zakamarków.

Album jako całość podzielony został na dwie części: „Yesterday” i „Today”, odpowiadające jego dwóm stronom. Muzycznie Price uwalnia w pełni swoje umiejętności aranżacyjne, ukazując kolorowe wykorzystanie instrumentów dętych blaszanych, klawiszy i orkiestracji. Płyta ta to po części autobiografia, po części komentarz społeczny, po części zjadliwa satyra, a po części szczere współczucie. Alan czerpie z własnego dzieciństwa i życia pokolenia swoich rodziców, wykorzystując wesołość angielskiej muzyki jako ironiczny, a czasem gorzki kontrapunkt dla trudnej egzystencji biedoty pracującej, nie pozbawiając jej godności i człowieczeństwa. Te jego korzenie klasy robotniczej i tradycja music hallu są widoczne już na samym początku „Left Over People”, który wraz z „In Times Like These” kontynuują starą dobrą tradycję sarkastycznej krytyki społecznej pod sosem wesołego, chwytliwego wodewilu. Price idzie dalej prezentując nam numer upamiętniający Marsz Jarrow, który odbył się w 1936 roku a był zorganizowanym protestem przeciwko bezrobociu i ubóstwu w angielskim mieście Jarrow. Piosenka idąca z lekko wesoło pijanym hymnicznym refrenem i radosną strukturą posiada tekst napisany z punktu widzenia uczestników Marszu do czasu gdy narracja przechodzi z punktu widzenia autora („Widzę ich, czuje ich, słyszę ich/ Jakby byli tu dzisiaj”), aż końcu autor łączy przeszłość z teraźniejszością („Nazywam się mały Alan Price”). Utwór „Jarrow Song” jest fajny, kreatywny, wrażliwy, złożony – dokładnie tak, jaka powinna być piosenka dotycząca protestu społecznego. Price pisze o czymś, o czym nie chce aby było zapomniane, gloryfikując przy okazji chłopców z Jarrow. Nie sposób nie zatrzymać się na chwilę przy piosence „Away, Away”. To wzruszająca opowieść o żonach odprowadzających co rano swoich mężów do pracy, natomiast „Under The Sun” w bujnej orkiestrowej oprawie jest balladą, w której głos Price’a działa zdecydowanie na jego korzyść. Napięcie, chwiejne intonacje, okazjonalne potknięcia sprawiają, że brzmi on cholernie szczerze i bardziej ludzko. Pamiętając o swoich muzycznych korzeniach nie może zabraknąć na lp numerów w klimatach rhythm and bluesowych („City Lights”)  oraz bluesowego „You’re Telling Me”. I tu Price nie zapomina, grając kilka dobrych solówek organowych w stylu The Animals podpartych niedopowiedzianymi biegami gitary. Ogniwem łączącym obie strony płyty jest utwór tytułowy, najpierw zaprezentowany w okrojonej aranżacji fortepianowej, a następnie rozszerzony do pełnej aranżacji ściany dźwięku, z burzliwymi smyczkami, głośną sekcją rytmiczną i stopniowym natężeniem wokalnym.

„Between Today and Yesterday” posiada wspaniałe piosenki napisane w dużej mierze przez utalentowanego autora. Nie ma tu ani jednego złego ani nawet przeciętnego numeru, wszystko jest znakomite, każdy utwór jest w stanie działać samodzielnie, ale razem tworzą coś większego, coś nad czym trzeba się pochylić. 





niedziela, 26 listopada 2023

NEIL YOUNG - American Stars 'N Bars /1977/

 


1.  The Old Country Waltz
2.  Saddle Up the Palomino
3.  Hey Babe
4.  Hold Back the Tears
5.  Bite the Bullet
6.  Star of Bethlehem
7.  Will to Love
8.  Like a Hurricane
9.  Homegrown





W całej swojej karierze Neil Young znany jest z podejmowania impulsywnych decyzji. W połowie lat 70-tyh nagrywał różne albumy, które gotowe były do wydania, ale w ostatniej chwili zmieniał zdanie. Porzucił „Homegrown” i zamiast niego zdecydował się wydać „Tonight’s the Night”. „American Stars ‘N Bars” to kolejny przykład nieprzewidywalności Younga. Zamiast tej płyty miała ukazać się retrospektywna kolekcja „Decade”. W przeciwieństwie do „Homegrown”, który ukazał się dopiero po wielu latach, „Decade” został opóźniony i ujrzał światło dzienne w październiku 1977 roku, pięć miesięcy po wydaniu „American Stars ‘N Bars”.

Tytuł albumu „American Stars ‘N Bars”, jest grą słów z przydomkiem flagi Konfederacji, i w momencie jego wydania wydawał się być chytrą ripostą na Lynyrd Skynyrd i innych rockmanów z Nowego Południa urażonych dosadnym komentarzem Neila na temat życia poniżej linii podziału Stanów w utworach takich jak „Southern Man” i „Alabama”. Okładka płyty autorstwa aktora Deana Stockwella przedstawia otynkowanego Neila, leżącego twarzą w dół na podłodze w salonie. Sfotografowany przez szybę, obiektyw spogląda na czerwoną sukienkę i czarne pończochy kabaretki bez twarzy barowej chwytającej do połowy opróżnioną butelkę whisky. Odwrotna strona stanowi kontrast z kolażem przedstawiającym indiańską squaw wielkości Empire State Building nad krajobrazem ośnieżonych gór i tipi. Muzyka wypełniająca album stanowi różne style muzyczne, Young urzeka wszystkim, od country rocka, folkowych ballad po tlący elektryczny sześciostrunowy grzmot, po którym płyta płonie długo jeszcze po tym jak nuty ucichną. Kiedy po raz pierwszy Neil zaczął układać piosenki przeznaczone na album, pisał szybko i wściekle będąc po niedawnym rozstaniu z żoną aktorką Carrie Snodgress. Miłość, strata i pożądanie mocno ciążyły na jego duszy. W poszarpanym stanie emocjonalnym Muzyk skomponował jedne z najbardziej osobistych piosenek w swojej karierze. Już otwierający płytę „The Old Country Waltz” rozpoczyna się płaczliwymi skrzypcami i przygnębionym, zmęczonym głosem którym, Young opowiada smutną historię o tym, jak otrzymał wiadomość z drugiej ręki, że jego żona odchodzi. Brzmi jakby miał zaraz umrzeć. Oszołomiony, jedyną rzeczą, którą robi to kontynuuje grę ze swoim zespołem w pustym barze, mając nadzieję, ze gitara pedal steel „odbijająca się echem od ściany” jakoś go pociągnie. Kowbojski chórek złożony z Lindy Ronstadt i nieznanej wówczas Nicolette Larson brzmi bardziej zniechęcającą niż pocieszająco, bardziej jak syrena napędzana szklanką tequili niż anioł w niebieskiej sukience. Po nim następuje bardziej optymistycznie brzmiący „Saddle Up the Palomino” w którym autor zaczyna pożądać żony sąsiada swojego, Carmeliny. Piosenka zawiera świetny gitarowy riff, więcej skrzypiec oraz niezapomnianą metaforę nieodwzajemnionej miłości jako „zimnej miski chili”. Skoczny country rocker „Hey Babe” wnosi trochę wolności w tą przytłaczającą niepewność bohatera a „Hold Back the Tears” brzmi jak rodzaj rady, którą przyjaciel bezradnie oferuje po miażdżącym rozstaniu, być może próbując nieco zbyt mocno, gdy optymistycznie oferuje: „za następnym rogiem może czekać twoja prawdziwa miłość”. To kolejny numer utrzymany w style country ze skrzypcami w roli głównej. Tłuste, rockowe uderzenie następuje podczas „Bite the Bullet”. Na okładce opisane jest, że wokalistki Ronstadt i Larson zostały nazwane jako „The Bullets”. Young wkrótce nawiązał krótki romans z Larson, która miała hit Top 10 ze swoim wykonaniem „Lotta Love” Younga, utworu pierwotnie przeznaczonego na ten album, ale zapomnianego i wskrzeszonego przez Larson po tym, jak znalazła kasetę magnetofonową leżącą na podłodze jego samochodu. „Bite the Bullet” celebruje obsesję Neil na punkcie „królowej sali barowej”. Wyrażenie „ugryźć kulę”, które po raz pierwszy pojawiło się w powieści Rudyarda Kiplinga oznaczało znieść coś zarówno bolesnego jak i nieuniknionego. W przypadku Younga jest to seksualne: tęskni za „chodzącą maszyną miłości” i „chciałby usłyszeć jej krzyk, gdy gryzie kulę”.

„Star of Bethlehem” to spokojna ballada w stylu Younga, to akustyczna opowieść o lampie delikatnie świecącej w korytarzu. Utwór (z udziałem Emmylou Harris) oddaje eteryczną ulotną jakość życia, gdy Young odtwarza poczucie tajemniczości i zachwytu, jakiego doświadcza się , patrząc w górę na Drogę Mleczną. Piosenki Younga zawsze były mieszanką obrazów. Od czasów Buffalo Springfield, jego teksty przywoływały mityczny krajobraz Ameryki Północnej, gdzie wszystko może się zdarzyć w granicach jego wyobraźni. Rdzenni Amerykanie („Broken Arrow, „Pocahontas, Marlon Brando and Me”), kosmici w srebrnych statkach kosmicznych i rycerze w zbrojach („After the Gold Rush”) współistnieją zarówno w ponadczasowym miasteczku na granicy, jak i na odludnej plaży na krańcu świata („On the Beach”). „Will to Love” ze swoimi delikatnymi, szumiącymi wibracjami i upaloną, oświetloną świecami atmosferą brzmi jak dziwna, zawadiacka zaduma z Neilem brzdąkającym na gitarze przed ryczącym otwartym kominkiem, czującym powiew błogiego hipisowskiego uroku. Epicki „Like A Hurricane” wyczarowuje wizję nawiedzonego zamglonego baru podczas, gdy Young wyciąga ze swojego Les Paula przesiąknięte emocjami zniekształcone dźwięki, jego riffy zawsze pozostają melodyjne. Śpiewając prosto z oka burzy, dostarcza potem dwie miażdżące solówki po obu stronach segmentów słonecznych. I ten moment, w którym powtarza jedną konkretną frazę, prawie tak, jakby starał się przeciągnąć nuty przez ciernisty żywopłot prowadząc do zakończenia, w którym doprowadza swoją grę do granicy białego szumu. „Homegrown” nagrany w tym samym czasie również ma rockowy charakter dzięki przesterowanej gitarze elektrycznej Younga. To ukłon w stronę fanów organicznych upraw, którzy odwrócili się od wyścigu szczurów i przenieśli na wieś, by prowadzić bardziej naturalne życie. „To dobra rzecz”, jak śpiewał Young.