poniedziałek, 23 stycznia 2017

MOUNTAIN BUS - Sundance /1971/



1. Sing ANew Song - 3:49
2. Rosalie - 6:33
3. I Don't Worry About Tomorrow - 3:01
4. Sundance - 7:12
5. I Know You Rider - 10:15
6. Apache Canyon - 2:50
7. Hexahedron - 9:10

*Bill Kees - Electric, Acoustic 12 String, Bottleneck Guitars
*Ed Mooney - Electric, Acoustic Guitars
*Tom Jurkens - Vocals
*Steve Krater - Drums, Percussion
*Lee Sims - Drums, Percussion
*Craig Takehara - Bass, Banjo

Trudno jest znaleźć muzyczny odpowiednik tego co robił zespół Grateful Dead, chociażby w jakiejś większej części. Podobny klimat na początku lat 70-tych reprezentował słynny kwartet Crosby Stills Nash & Young ale poszukując można odnaleźć zespół stylistycznie podobny do tego co Grateful Dead zaprezentował nam na „Workingman’s Dead”. Pochodzący z Chicago Mountain Bus obrał sobie za kierunek psychodeliczno country bluesowe granie i zaprezentował nam je na swojej /niestety/ jedynej płycie „Sundance”.
Historia grupy sięga początku lat 60-tych gdy Ed Mooney wraz z Tomem Junkersem utworzyli grający bluesa zespół Rhythms Children, który przetrwał na scenie do 
1967 roku. Wtedy to z grupy odszedł Joe Wilderson  i drogi pozostałych muzyków rozeszły się. Chicagowska scena muzyczna ma to do siebie , ze wielu utalentowanych muzyków pomagało sobie grając w różnych konfiguracjach. 
Z jednej z takich wspólnot muzycznych  powstała grupa Mountain Bus. 
Bill Kees, Ed Mooney, Tom Jurkens, Steve Krater, Lee Sims oraz Craig Takehara stworzyli tą grupę i w 1970 roku nagrali jedyną płytę zatytułowaną „Sundance”.
Znalazły się na niej cudownie atmosferyczne utwory, które łączyły w sobie bluesa, rocka, country, bluegrass oraz folk. Utwory zagrane z wielkim smakiem i w luzackim stylu.
Jak wspomina B.Kees: „ Dużo materiału wymyślaliśmy na podstawie improwizacji, rozwijaliśmy pomysły wspólnie i dlatego jako kompozytorzy nagrań są nazwiska wszystkich muzyków grupy. Wszystkie solówki gitarowe były improwizowane, za każdym podejściem wychodziło inne solo, problemem było wybrać to właściwe.”
I tak już od pierwszych minut uczestniczymy w uczcie muzycznej za sprawą świetnego otwieracza „Sing A New Song”. To dumna muzyka niosąca górski wiatr poprzez prerie , mieszając z rytmem natury mężny pomruk leśnych wierzchołków. 
I tak jest przez cały album. 
Fantastyczna „Rosalie” utrzymana jest w lekkim bujającym bluesie i z kolejną frapującą solówką gitarową zagraną na wielkim luzie. Tutaj mocno pachnie inną wielka kapelą tamtych lat The Allman Brothers Band. A tytułowy numer zaczynający się bardzo nostalgicznie rozwija się powoli i tak w tych mglistych otchłaniach trwa aż nagle wyłaniają się dźwięki gitary B.Keesa z mroków nocy i
Och, płacząca rakieto nie oprę się twoim dzikim pragnieniom
Nadeszła chwila
Zamknąć wrota festiwalu!
Świat się budzi.
Wreszcie dochodzimy do najlepszej części płyty. „I Know You Rider”  cover, który miał w swoim repertuarze Grateful Dead tutaj zagrany w podobnej konwencji prowadzi tą jedyną drogą do tych dni najspokojniejszych, najszczęśliwszych, zamyślonych, błogich dni niezmąconego szczęścia! 
Tutaj znowu wspaniale przemawia muzyka. Cholera szkoda, że mamy tu tylko siedem nagrań. Psychodeliczne dźwięki w „Apache Canyon” portretują wielkie zachodzące na czerwono słońce, tą kulę, która powoli znika za górami. Końcowym akordem płyty jest numer „Hexahedron” spinający klamrą ten album. Swobodne, jammujące granie trwające ponad osiem minut mogłoby trwać jeszcze przez kolejne ale niestety ostatnie dźwięki przemijają i następuje cisza.
U mnie obok wielkich Grateful Dead, Quicksilver Messenger Service i The Allman Brothers Band stoi na półce jedyny lp zapomnianego już zespołu Mountain Bus.




środa, 18 stycznia 2017

ALRUNE ROD - Hej Du /1970/


01. Du Taler Og Sir’ (7.51)
02. Hej Du (15.11)
03. Perlesøen (21.51)

Giese / guitar & vocals
Kurt Ziegler ‘Pastor’ / organ, piano
Claus From / drums
Leif Roden / vocals, bass

Jeśli debiut Alrune Rod jest bardzo mroczny i ciężki w odbiorze to „Hej Du” mający tylko trzy utwory należy do najwybitniejszych osiągnięć duńskiej sceny rockowej. Muzyka zawarta na tym albumie pozostawia duże wrażenie i z każdym kolejnym przesłuchaniem wprowadza mnie w zachwyt. Płyta została zrealizowana w 1970 roku ale brzmi jeszcze jakby nagrana została pod koniec lat 60-tych. 
Alrune Rod to czteroosobowy band powstały w 1968 roku, który założył basista i wokalista Leif Roden. Grupa uważana jest za prekursorów duńskiego psychodelicznego rocka i wyróżnia się wśród takich nazw jak: Culpepper’s Orchard, Burnin’  Red Ivanhoe czy Ache. 
Zadebiutowali singlem nagranym w 1968 roku „Tael Aldrig I Morgen Med” oraz płytą długogrającą „Alrune Rod” z 1969 roku. W 1970 roku zespół nagrał przyjętą bardzo entuzjastycznie drugą płytę „Hej Du” a rok później wydany w wersji językowej duńskiej i angielskiej tytuł „Alrune Rock”. W sumie potem wyszły jeszcze dwa albumy z muzyką prostszą w odbiorze i bardziej zwartą.
Styl muzyczny, który najpełniej obrazuje drugi album to połączenie improwizowanego rocka z elementami psychodelii i space rocka. Może dzięki długim zawierającym improwizowane momenty utworom grupa porównywana jest do Grateful Dead chociaż klimat nagrań Pink Floyd też jest obecny na albumach.
„Du Taler Og Sir’” jest utworem otwierającym drugi album zespołu. Ciężkie gitarowe wariacje Fleming Giese Rasmussena wraz z zniekształcającym dźwiękiem budują stopniowe napięcie, które wypływa z nieskończonych spotworniałych ciemności sprzed początku świata. Nastrój powraca w tytułowym trwającym piętnaście minut utworze. Słuchając tego numeru moja świadomość zostaje opróżniona gdy psychodeliczne organy Zieglera atakują moje uszy. Chcę uciec ale przecież nie na zawsze. Gitara Rasmussena doprowadza wizje niebiańskich oczu poza bólem złudzeń. Utwór podzielony jest na trzy części. Po zniewalających, ostrych riffach gitarowych przechodzimy w części środkowej do bardziej spokojniejszej psychodelicznej części po czym wracamy do bardziej wyluzowanej formy, która prowadzi ku końcowi. Całą drugą stronę płyty zajmuje ponad 21 minutowa kompozycja „Perlesoen” składająca się z ośmiu części. To ciekawy oparty na organach i kwasowej gitarze numer w którym psychodeliczne klimaty wiążą się z progresywnym brzmieniem a wszystko to utopione jest w kosmicznych dźwiękach nadających całemu utworowi łagodność i przejrzystość. To tutaj właśnie najbardziej ujawnia się klimat nagrań Pink Floyd z okresu „Ummagummy”.
„Hej Du”  w swoim gatunku zasługuje na miano najbardziej ostatecznych albumów spośród płyt nagranych na dalekiej północy i powinien zaistnieć również w świadomości słuchaczy z pozostałej części Europy.





środa, 11 stycznia 2017

GRATEFUL DEAD - Go To Heaven /1980/


  • Alabama Getaway (Garcia/Hunter)
  • Far From Me (Mydland)
  • Althea (Garcia/Hunter)
  • Feel Like A Stranger (Weir/Barlow)
  • Lost Sailor (Weir/Barlow)
  • Saint Of Circumstance (Weir/Barlow)
  • Antwerp's Placebo (The Plumber) (Kreutzmann / Hart)
  • Easy To Love You (Mydland/Barlow)
  • Don't Ease Me In (Traditional arr. Grateful Dead)
  • Jerry Garcia - guitar, vocals
  • Brent Mydland - keyboards, vocals
  • Billy Kreutzmann - drums
  • Bob Weir - guitar, vocals
  • Phil Lesh - bass
  • Mickey Hart - drums
Ta płyta zawiera pierwsze piosenki napisane przez Brenta Mydlanda dla Grateful Dead.
„Far From Me” i „Easy to Love You” znalazły się na kolejnej studyjnej płycie grupy zatytułowanej „Go to Heaven”. Jest to też pierwszy album nagrany przez zespół z nowym klawiszowcem właśnie Brentem Mydlandem. Dotychczasowy muzyk grający na tej pozycji Keith Godchaux odszedł od zespołu w lutym 1979 roku z powodu kłopotów z alkoholem i narkotykami, również jego żona Donna pożegnała się z grupą niszcząc sobie struny głosowe podczas forsownych tournee.
Płyta „Go To Heaven” została wydana w kwietniu 1980 roku i zawiera muzykę przyjemną w odbiorze. Jest to dalsza konsekwencja rozwinięcia stylu grupy z poprzednich płyt i słychać już tutaj wielkie doświadczenie w pracy studio ale też poniekąd można zauważyć, że najważniejsze dla zespołu stają się występy na żywo. A że mają one niezaprzeczalny urok to nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Oczywiście jest duża różnica między pierwszymi pozycjami grupy a płytami 
z lat 80-tych. Jednak na koncertach został zachowany duch psychodelicznej podróży choćby za sprawą niezliczonych improwizacji a także sekwencji zatytułowanych „space”.
Brent Mydland swój pierwszy występ jako pełnoprawny muzyk zespołu Grateful Dead odbył 22 kwietnia 1979 roku. Płyta „Go To Heaven” jak wcześniej wspomniałem zawiera dwa numery Mydlanda. Obie kompozycje utrzymane są w klimacie balladowo rockowym i są to bardzo fajne numery świetnie pasujące do klimatu nagrań grupy. Płytę otwiera prawdziwie rockowa „Alabama Getaway”, która podobnie jak „Feel Like A Stranger” brzmi bardzo świeżo. Wspaniałym utworem jest na krążku powoli sunąca się niczym jazda po pustynnych bezdrożach w zachodzącym słońcu „Althea”. Śpiewana przez Jerry’ego z delikatną solówką gitarową zabiera nas w podróż, bez pytań, czy chcesz jechać? Nie ma wyboru, piękny utwór. Bob Weir wraz ze swoim nadwornym pisarzem Johnem Barlowem również napisał bardzo dobre utwory. Połączone w jedną całość „Lost Sailor” oraz „Saint Of Circumstance” wyprowadzają nasze zmysły słuchowe w przestrzeń kosmiczną a zarazem sielankowy odpoczynek nad brzegiem nieskończenie błękitnej wody. I pomyśl jak dziwnie! Ktoś wstaje i kroczy po wodzie.
„Easy to Love You” to miłosna piosenka pełna liryzmu ukołysanych zielonych paproci. A płytę kończy znany z lat 60-tych standard „Don’t Ease Me In”. Ta pełna dynamizmu i wesołości piosenka bardzo optymistycznie wprowadza grupę w lata 80-te.
O dziwo płyta „Go To Heaven” została przyjęta dość krytycznie przez część fanów grupy. Naprawdę można się temu dziwić. Według mnie to jest bardzo dobra płyta zawierająca ekspresyjną i bardzo żywą muzykę. Melodie wpadają w ucho a wszystkie numery z tego albumu były grane na koncertach. Zespół poradził sobie wyśmienicie z pewną stagnacją jaka panowała na rynku muzycznym z początku lat 80-tych w Ameryce i nagrał znowu płytę, którą ja mogę słuchać bez końca.






wtorek, 3 stycznia 2017

SAVAGE RESURRECTION - Savage Resurrection /1968/


01. Thing In E (03:06)
02. Every Little Song (01:50)
03. Talking To You (02:45)
04. Tahitian Melody (03:44)
05. Jammin' (08:06)
06. Fox Is Sick (02:42)
07. Someone's Changing (02:34)
08. Remlap's Cave Part II (02:54)
09. Appeal To The Happy (04:20)
10. Expectations (04:59)



Bill Harper - lead vocals, percussion 
Randy Hammon - lead guitar, vocals 
John Palmer - lead guitar, vocals 
Steve Lage - bass, vocals 
Jeff Myer - drums 

Ok., ilu z was wie, że ci faceci byli z San Francisco? 
W tej słonecznej Kalifornii gdzie gitarowe granie wprowadza w nastrój odlotów, ciężkie i surowe brzmienie nijak pasuje do obrazu takiej Kalifornii. 
Już bliżej jest się wschodniemu wybrzeżu i Nowojorskim rytmom.
Piątka młodych muzyków mieszkająca we wspólnocie na Bay Area wcześniej grała w lokalnych zespołach takich jak: The Boys czy Willow. Pod nazwą Savage Resurrection chłopcy zebrali się w 1966 roku i jako zespół rozpoczęli granie w różnych lokalnych tancbudach. Po paru miesiącach zespołem zaopiekował się Abe „VOCO” Kesh, który był producentem pierwszej płyty kapeli Blue Cheer. 
Z tym zespołem łączy się jeszcze jedna sprawa, otóż Randy Hammon jest kuzynem perkusisty Blue Cheer . Dzięki Keshowi zespół Savage Resurrection podpisał kontrakt płytowy z wytwórnią Mercury Records. Nagrany i wydany w 1968 roku debiut zespołu został zarejestrowany podobno w okresie 72 godzinnym.
Jedyny album „Savage Resurrection” wydobywa dźwięki ciężkiego psychodelicznego rocka ale nie tak surowego jak np.MC5. Ciężkie ale mające pewną lekkość bytu gitary fantastycznie uzupełniają się w poszczególnych utworach. Już od pierwszych taktów utworu „Thing In E” słyszymy niezobowiązującą fascynację grą Jimiego Hendrixa. Nie jest to żaden zarzut ani żadne naśladownictwo. Słuchając płyty i gry obu gitarzystów rozpoznajemy ich grę dzięki podziałowi na kanały. W lewym gra Hammon natomiast w prawym kanale brzmi gitara Palmera. Ich wściekłe popisy i pojedynki są ozdobą każdego numeru na płycie. Rozszerzone „Jammin’” jest atrakcyjnym blues rockowym killerem, który powinien być klasykiem gatunku, natomiast „Fox Is Stick” utrzymany jest w klimacie hippy-funk zespołu Country Joe & The Fish. Nietypowo senna i rozwlekła „Tahitian Melody” zawierająca bliskowschodnie motywy upaja nas swoimi dźwiękami. Przebłyski surowej mocy atakującej nas z utworów kwasowo psychodelicznie działają na nasz odbiór tej muzyki. Kolejna kultowa płyta dobrze nagrana i zrealizowana i kolejna niestety jednorazowa pozycja w dyskografii zapomnianej grupy. Po wydaniu albumu wokalista Bill Harper i basista Steve Lage opuszczają zespół, który kontynuuje działalność do końca roku po czym ulega rozwiązaniu. Perkusista Jeff Myer w latach 70-tych występuje z Vanem Morrisonem, Janis Ian czy Terry & The Pirates, wokalista Bill Harper nagrywa jedną płytę a jeden z założycieli grupy Steve Lage niestety w 2010 roku umiera.