niedziela, 28 marca 2021

BONZO DOG DOO DAH BAND - Gorilla /1967/


Cool Brittania
The Equestrian Statue
Jollity farm
I Left My Heart in San Francisco
Look Out There's A Monster Coming
Jazz, Delicious Hot, Disgusting Cold
Death Cab for Cutie
Narcissus
The Intro and The Outro
Mickey's Son and Daughter
Big Shot
Music for the Head Ballet
Piggy Bank Love
I'm Bored
The Sound of Music

Neil Innes
Vivian Stanshall
"Legs" Larry Smith
Vernon Dudley Bohay-Nowell
Rodeny Slater
Roger Ruskin Spear
Sam Spoons


Tak  jest, prawda?

Niedawno wpadłem na mojego starego nauczyciela literatury, gdy spacerowałem sobie po wzgórzach nad rzeką z mulistą wstęgą. „Co Ty tutaj robisz? W drodze do Kairu?”, spytałem mile zaskoczony. „Cóż, chodzi o to” uśmiechnął się i wtedy zobaczyłem, że to właściwie nie jest mój stary nauczyciel tylko-gooooryl! A z kieszeni wystawał mu błyszczący krążek płyty winylowej. „Pomyślałem, że wolisz posłuchać tej płyty od swojego nauczyciela literatury niż od goryla”. Małpa miała rację. „Dobrze, posłuchajmy tego na Twoim gramofonie”. Ale wiecie co, ja nie mam gramofonu.  No cóż, gdybyś kiedykolwiek znalazł się w podobnej sytuacji, to nie uwierzysz jak łatwo jest zbudować własny gramofon. Wystarczą do tego kartonowe pudełka pełne bananów, zardzewiałe sita do makaronu i połowa pary gumowych butów. Tak więc słuchaliśmy tego, nieśmiało tańcząc przy dźwiękach jazzowych wodewilowych piosenek.

Ale czego?

Muzycznego odpowiednika Monty Pythona, łączącego w swoim brzmieniu elementy wodewilu, nadmorskiej rewii, music hallu, karnawałowych spotkań towarzyskich, burleski i absurdalnego kabaretu. Debiutancka płyta The Bonzo Dog Doo Dah Band została wydana w zaledwie kilka miesięcy po tym jak The Beatles wydali swojego sierżanta Pieprza. „Gorilla” wywróciła całą popkulturę do góry nogami. Podczas gdy dzieciaki spędziły ostatnie lato obejmując grupy beatowe, ruch bluesowy, folk rock i psychodelię, na falach radiowych dominował jazz i coś co można życzliwie określić jako „łatwą muzykę do słuchania dla naszych rodziców”.

Muzycy Bonzo Dog Doo Dah Band byli satyrykami, humorystami, ekscentrykami i szaleńcami. Pisali piosenki popowe o jakości Lennona i McCartneya ale potrafili też wyśmiać pompatyczny snobizm sceny jazzowej, jednocześnie z miłością wykorzystując jego muzyczną formę w swojej twórczości. Zdumiewającą rzeczą jest, że chłopaki z The Bonzos stworzyli z tego muzycznego chaosu coś przezabawnego, często gryząco spostrzegawczego, zaraźliwego i regularnie szalonego.

Goryl chrząknął i mruknął „do rzeczy”.

Dobra, początkowa „Cool Brittania” to fraza porwana w fikcyjnym rytmie a „The Equestrian Statut” to znów zgrabna popowa piosenka napisana przez Innesa, ale mogliby nagrać to równie dobrze The Beatles. Świetna rzecz. „Jollity Farm” jest zwariowaną wersją „Old McDonald’s Farm”. Pamiętacie to? Bum, bum, bum, bum, bumbumbum i całość w konwencji kabaretu wciska nas do salki pełnej konfetti.

„To jest zabawne” a nauczyciel, o przepraszam goryl spojrzał na mnie złośliwie i zagrzechotał wzruszając ramionami. „Cóż, czy głupie podszywanie się pod Elvisa nie jest za tanie?” ale wygląd goryla w tej chwili utwierdził mnie w przekonaniu, że nigdy więcej nie powiem złego słowa o „Death Cab for Cutie”.

Wszelkie urazy między zwierzęciem a mną, na szczęście zostały zapomniane, kiedy poradziliśmy sobie z „The Intro and the Outro”. Stanshall jako mistrz ceremonii przedstawia członków zespołu, grających na różnych instrumentach odlatując w coraz więcej śmiesznych osobowości, w tym „zrelaksowanego Hitlera grającego na wibrafonie” czy „księżniczki Anny na suzafonie”. Nam podpadł najbardziej „Count Basie Orchestra na trójkącie. Dziękuję”. Całość jest po prostu genialna. I to jest formuła, której Stanshall użył ponownie, gdy Mike Oldfield poprosił go o przyczynek do powstania „Tubular Bells”.

Czasami utwory na „Gorilla” są tak absurdalne, że mogą sprawiać wrażenie paniki ale mamy też i eleganckie operacje plastyczne. Cudo Disneya „Mickey’s Son and Daughter” czy „Jazz, Delicious Hot, Disgusting Cold” rykoszetują między jazzem, klasycznym, rock’n’rollem, standardami i szalonym hałasem. „Gorilla” to takie kudłate stworzenie, które ma dla siebie mnóstwo miejsca. Wraz z końcem płyty ujawnia się kolejna popowa perełka „Piggy Bank Love”. „Czyżbyś się zakochała? Małpko”. „I’m Bored” w rytmach countrowych połączonych z music hallem przyczynia się do kwaśnej podróży w humorystycznej oprawie a ostatnia wspaniała kakofonia „The Sound of Music” kończy radosne chwile z pierwszą płytą Bonzo Dog Doo Dah Band.

„Przyniosłem mojej dziewczynie jabłko,

Pozwoliła mi trzymać się za rękę/

Przyniosłem mojej dziewczynie pomarańczę,

Całowaliśmy się w kącie/

Przyniosłem banany mojej dziewczynie,

Pozwoliła mi się mocno ścisnąć/

Dziś wieczorem przyniosę mojej dziewczynie arbuza”.

Po wysłuchaniu tych nut spytałem: „Gdzie znów cię spotkam, gorylu?”, „W starej klasie, głupcze”, zaśmiał się i zdjął maskę goryla, tylko po to aby ujawnić się jako – mój stary nauczyciel literatury. Jak mogłem być tak ślepy, przecież żaden prawdziwy goryl by tego nie zrobił!

Spojrzałem na gramofon, a raczej na resztki walające się na ziemi. Nauczyciel z pełną gębą bananów odszedł w swoją stronę a ja dalej spacerowałem po wzgórzach nad rzeką z  mulistą wstęgą.









 

niedziela, 21 marca 2021

LOS WALKERS - Walking Up con Los Walkers /1968/

 



01- Tenemos mucha ayuda
02- Toma mis manos y dime
03- Sonrie a Tremelon
04- Donde esta Miss Lee los sabados
05- Hasta el fin de mis dias
06- Si yo conociera a esa chica
07- Recordano
08- La casa de Juan
09- Hay buena gente hoy
10- Una vez al año
11- Nuestro mundo
12- 19,8


To, że psychodelia swego czasu rządziła na świecie nie ma żadnych wątpliwości. Jak ośmiornica powoli nabierała kształtów i rozmiarów. A jej macki wynurzały się na powierzchnię i każdy mógł je podziwiać, jeśli tylko chciał. Ale piękne kształty zostawały też pod wodą. Od czasu do czasu wychylały się i dawały się zobaczyć, to był urok. A co było jeszcze głębiej. To już tylko najwytrwalsi mogli się radować tym widokiem. Podczas moich wypraw przyjrzałem się dokładnie psychodelicznej ośmiornicy. Te końcówki długich ramion pływających swobodnie na powierzchni znam od dawna. Reszta odkrywa swoje wdzięki, powoli dopuszcza mnie do siebie i pozwala rozkoszować się niespotykanym zjawiskiem. Dziś porzuciłem wody Ameryki i Europy aby zobaczyć co skrywa się bardziej na południu.

Argentyna.

To, że The Beatles byli najbardziej popularnym bandem na świecie jest niekwestionowaną prawdą. Nic dziwnego, że wielu młodych ludzi wzorowało się na ich twórczości. Powstawało mnóstwo pięknych utworów i płyt, które bezpośrednio lub pośrednio nawiązywały do dokonań The Beatles. Los Walkers powstał w połowie lat 60-tych a ich muzyka obiecująco dostrzegła rozpowszechniającą się Beatlemanię na całym świecie. Po nagraniu dwóch płyt, na których zmieszano garść oryginałów i mnóstwo coverów, Los Walkers zaczął dryfować wraz z psychodelicznym przypływem i nagrał „Walking Up with Los Walkers”. Do czego można się przyczepić? Pomimo presji ze strony wytwórni płytowej muzycy zdecydowali się (podobnie jak na dwóch poprzednich albumach) śpiewać po angielsku. Myślę, że gdyby użyto języka hiszpańskiego mogłyby być te nagrania bardziej oryginalne. Co jeszcze? Słuchając tych piosenek od razu poznamy jaki wzorzec sobie chłopaki obrali. Na szczęście jest to prawie ideał, a niektóre numery wręcz mogą zmylić. Czy to nie są jakieś nieznane utwory The Beatles?

Dla mnie to nie są wady. Ja się tego nie czepiam. Dostaliśmy płytę z zdecydowanymi wpływami psychodelicznymi, a nawet wg. niektórych głosów sformułowaną jako „South American Sgt. Pepper”. I wydaje się, że właśnie taki był zamysł Los Walkers, choć słychać tu i „Rubber Soul” i „Revolver”. Płyta rozpoczyna się mocnymi akcentami, melodyjnej piosenki „Tenemos Mucha Ayuda” i podobnie jak kolejne numery brzmi po prostu świetnie. Lekkie muśnięcie udawanych igraszek country w „Toma Mis Manos Y Dime” zbliża nas do brytyjskiej inwazji i zespołu The Kinks. Pełne luzu i optymizmu wykonanie raduje nasze uszy. Uwielbiam te rytmy. Tak, to moja muzyka.

Posłuchajcie następnej na liście ballady „Sonrie A Tremelon”. Surowa gitara i delikatne skrzypce utrzymane w sferze psychodelicznej odnogi po prostu przykuwają uwagę. Sugestywna melodia brzmi cholernie świeżo a delikatna harmonia nieznacznie wpływa pod skórę i zasklepia migające niebo nad nami. „Donde Esta Miss Lee Los Sabados” zaczyna się odliczaniem a wyróżnikiem tego numeru jest z pewnością ciekawy aranż z delikatnymi organami i lekko sfuzzowaną gitarą. Bez wątpienia piosenki na „Walking Up with Los Walkers” są wspaniałe i podobnie jak większość nagrań z tamtych lat chciały zmusić młodych ludzi do tańca i zabawy ale i przy okazji trochę potrząsnąć zastałe struktury ich społeczeństw. Gdy tak sobie słucham tej płyty i siłą rzeczy porównuję ją do dokonań innych grupy z innych kontynentów, stwierdzam, że dystans między muzyką zapowiadaną przez wielką potęgę Ameryki Północnej a jej południowymi sąsiadami nie był tak duży, jak mogłoby się wydawać, biorąc pod uwagę fatalną różnicę np. w produkcji. Psychodeliczny garaż w „Si Yo Conociera A Esa Chica” wspaniale łączy chwytliwą melodię z zadziorną solówką gitarową i wcale nie męczy dźwiękiem. Natomiast „Recordano” łapie za słowa, nie masz wyjścia. Założę się, że po jego wysłuchaniu melodia zostaje w głowie przez następną chwilę a nawet układa się do mimowolnego nucenia. Uroczy numer, no, cholera świetny. Płytę kończy najbardziej psychodeliczny utwór „19.8”. Gitarowe wypełnienie odtwarzające efekt pętli taśmy przywodzi skojarzenie z „Tomorrow Never Knows” a całość jest równie melodyjna jak efekt Wielkiej Czwórki.

Przyznam się, że znałem wcześniej parę nagrań zespołów z południowego kontynentu ale jakoś nie było mi po drodze z nimi. Trochę irytował mnie sposób nagrania, te wszystkie zgrzytliwe, świszczące dźwięki gdzieś tam żarły się z wokalami i melodyjnością. Ale ja nie odpuszczam. Wiem, że pomimo tysięcy płyt jakie już znam z tamtych lat jeszcze znajdę klejnoty warte wypolerowania.

Los Walkers jest na pewno takim klejnotem.







niedziela, 14 marca 2021

SIX FEET UNDER - In Retrospect 1969-1970

 


1 Inspiration in My Head - 2:28
2 Freedom - 4:07
3 What Would You Do? - 3:43
4 Baby I Want to Love You - 8:08
5 In Retrospect - 4:04
6 Fields - 3:04
7 Running Around in the Sun - 3:28
8 Black Movies - 3:20
9 Six Feet Under Theme - 2:46
10 Suzy Q - 6:18
11 City Blues - 5:12
12 In-A-Gadda-Da-Vida (D. Ingle) - 11:52
13 Basement Jam - 0:47
14 Sonix Commercial - 0:58
15 Inspiration in My Head - 2:51
16 Freedom - 4:30
17 What Would You Do? - 5:53
18 Fields - 3:05
19 Boogie Man Bash - 0:44

*Jay Crystal -  Drums
*Nanette DeLaune - Vocals
*Jerry Dobb - Keyboards, Vocals
*Scott Julian - Guitar
*Hector Torres - Drums
*Duane Ulgherait  - Bass
*Richie - Drums (only on track #9)

Jerry Dobb: „Wraz z Scottem postanowiliśmy założyć zespół. Pierwszy nazwaliśmy Marc 5, tak bez powodu, którego nie pamiętam – przecież nie mieliśmy żadnego Marca w grupie. W tym samym czasie dostałem elektroniczne organy firmy Acetone ze wzmacniaczem Kalamazoo a Scott Julian miał gitarę elektryczną i wzmacniacz firmy Epiphone. W skład grupy wchodzą jeszcze Bob Brendel na basie, który nie miał pojęcia jak grać a Scott pokazał mu, jak przebierać palcami, Phil Mazurski na perkusji i jedyny prawdziwy muzyk, Joe „Musky” Muscolino na saksofonie. Mieliśmy w repertuarze około dziesięciu piosenek, w tym „Summertime”, „Tequila” i „Batman Theme”. Gdy kiedyś graliśmy na jakimś przyjęciu prywatnym, ktoś poprosił nas o „Moon River”. Fałszowaliśmy okropnie, ale goście byli zbyt pijani, żeby się tym przejmować. Mieliśmy raptem po trzynaście lat. Wtedy to spotkaliśmy na swojej drodze Pete’a, nie pamiętam nazwiska, który był 17-letnim piosenkarzem i zmieniliśmy nazwę zespołu na Sonix. Pete był entuzjastą rhythm and bluesa i na tapetę wzięliśmy jakie numery jak „I Got You”, „Mustang Sally” i inne soulowe piosenki. Jednak zespół decyduje, że chciałby podążać za bardziej modnym i hipisowskim stylem muzycznym. Pete odchodzi a grupa zmienia nazwę na Six Feet Under. Skąd się wzięła ta nazwa? Chcieliśmy aby nie zaczynała się od „the”. Po jakiejś burzy mózgów ktoś wspomniał o Ten Years After, brytyjskim zespole który nie zaczynał się od „the”. Zaczęliśmy więc wymyślać frazy pasujące do tego wzorca: liczba, rzeczownik i przysłówek. Chcieliśmy też, żeby nazwa była trochę mroczna i nieco groźna, jak Grateful Dead. Ostatecznie ktoś wymyślił Six Feet Under i zdaliśmy sobie sprawę, że to doskonale brzmi. Gdy opadł kurz, mieliśmy już cały skład grupy: Jerry na organach i wokalu, Scott na gitarze, Duane Ulgherait na basie, Tico Torres na pekusji i na wokalu piętnastoletnia Nannette DeLaune. Tico grał na perkusji należącej do jego taty z okolic lat czterdziestych. Bęben basowy był ponad wymiarowy a tam tamy zostały przybite gwoźdźmi do basu. W trakcie występów mieliśmy włożony z przodu bębna basowego piękny obrazek przedstawiający głowę kobiety unoszącej się nad grobem z upiornymi rękami wyciągniętymi do góry. Graliśmy coraz więcej, obejmując tańce, przyjęcia, konkursy walk zespołów i lokalne festiwale w północnym New Jersey i wokół niego. Mieliśmy trochę materiału The Doors, Jimi Hendrixa, Cream i względnie wierną interpretację całego „In-A-Gadda-Da-Vida”. Ale pojawiły się też pierwsze oryginalne piosenki, w tym „The Six Feet Under Theme” i „Karen”. Mniej więcej w tym czasie pojawiła się okazja do nagrywania. Przygotowując się do nagrania zespół grał materiał na który składały się numery Jefferson Airplane, Santana, Ten Years After i Rolling Stones. Występy zatrzymują porywającą wersją „Soul Sacrifice” i piętnastominutową sekwencję piosenek z „Tommy” The Who. Oryginalny materiał zostaje napisany przez Jerry’ego i ćwiczony na żywo. Zaczynamy nagrywanie w Scepter Studios a „Inspiration In My Head” zostaje wydany na singlu. Znajomi i krewni przekonują właściciela lokalnego sklepu z płytami do zamówienia singla i kupują kilkadziesiąt egzemplarzy. Lokalna stacja radiowa nadaje go raz na antenie. Pamiętam słuchaliśmy tego w samochodzie i nie mogliśmy uwierzyć, że jesteśmy w radiu. Ale nic więcej się nie dzieje. Wracamy do studia, nagrywamy więcej piosenek a późną jesienią 1970 roku decydujemy się zamknąć ten rozdział. Jerry zostaje managerem na rynku wideo, Duane zostaje sprzedawcą cukierków a Scott kończy jako szef kuchni w prestiżowym hotelu. Musky ląduje w Utah, gdzie gra w lokalnych bandach. Nie wiem co stało się z Nanette, Jayem, Bobem czy Pete’m. Ale Hector „Tico” Torres, facet, który dla wytwórni nie był wystarczająco dobry aby go nagrywać związał się z młodym chłopakiem z Sayerville o imieniu Jon Bon Jovi i resztę już znacie”.

Ta historia jest podobna do wielu. Tysiące kapel powstałych w tamtych latach przeszło podobne zawirowania. Wielu doświadczyło nagrań wydanych w postaci singli, mnóstwo nie miało nawet tego a nielicznych wydano po latach dzięki zapaleńcom wyszukującym takie cacka. Oczywiście wierzchołek góry lodowej jest znany i dostępny.

„In Retrospect 1969-1970” został wydany w 1998 roku przez wytwórnię „Arf! Arf!”. I o tym wydawnictwie zamieszczę parę zdań.

Nagrania zostały podzielone na: „Studio Recording” i to uważam za właściwą płytę, „Home Recording” oraz „Bonus Tracks”. Ciężkie psychodeliczne kropelki, przyjemny mrok i rozproszona mgiełka LSD wtapia się w te nagrania a wokal Nanette jest cholernie pyszny i wraz z organami dodaje dodatkowego smaku. Te piosenki zdecydowanie odzwierciedlają tamte czasy. „Inspiration in My Head”, „Freedom” i „What Would You Do?” to absolutnie fantastyczne, przesiąknięte kwasem dżemy, natomiast „Baby I Want To Love You”, „In Retrospect” oraz „City Blues” zapewniają niesamowite psychodeliczne momenty. Wszystkie mają buchającą gitarę Juliana i inspirujące klawisze lidera grupy Jerry’ego Dobba. „Home Recording” choć nie jest na tym samym poziomie co studio, to wciąż brzmi całkiem przyjemnie. Ich wykonanie „Suzy Q” jest doskonałe a porywające solo na gitarze topi energię o sile wulkanu. I „In-A-Gadda-Da-Vida” tutaj związany mocno z oryginałem zespołu Iron Butterfly. Ale i tak ciekawy.

Cała praca wykonana została solidnie, tu nie można się przyczepić. Nagrania są bardzo dobre, interesujące i wykonane fantastycznie. Gorąco polecam osobom, które chciałyby, żeby lata 60-te były teraz i którym dźwięki psychodelicznych rozmytych fraz sprawiają ogromną przyjemność.







piątek, 5 marca 2021

STEVE MILLER BAND - Children of the Future /1968/

 


1. Children Of The Future – 2:59
2. Pushed Me To It – 0:35
3. You've Got The Power – 0:53
4. In My First Mind (Miller, Jim Peterman) – 7:31
5. The Beauty Of Time Is That It's Snowing (Psychedelic B.B.) – 5:24
6. Baby's Callin' Me Home (Boz Scaggs) – 3:24
7. Steppin' Stone (Scaggs) – 3:00
8. Roll With It – 2:29
9. Junior Saw It Happen (Jim Pulte) – 2:29
10.Fanny Mae (Buster Brown) – 3:09
11.Key To The Highway (Big Bill Broonzy, Charlie Segar) – 6:16

*Steve Miller – Vocals, Guitar, Harmonica
*Boz Scaggs – Guitar,  Vocals  
*Lonnie Turner – Bass, Vocals
*Jim Peterman – Hammond Organ, Mellotron. Vocals
*Tim Davis – Drums, Vocals
With
*Ben Sidran – Harpsichord

Dla fanów słuchających muzyki lat 70-tych i 80-tych Steve Miller kojarzy się z serią doskonałych hitów pop-rockowych, nagranych właśnie w tych latach. Utwory takie jak „Jungle Love”, „The Joker” i „Fly Loke An Eagle” spowodowały, że jego album „Greatest Hits 1974-1978” sprzedał się w ponad 13 milionach egzemplarzy w Stanach Zjednoczonych. Starsze pokolenie muzycznych dziwaków pewnie wie, że The Steve Miller Band miał pod koniec lat 60-tych i wczesnych 70-tych zupełnie inne brzmienie. Pierwotnie nazywany The Steve Miller Blues Band, został założony w 1967 roku przez Steve Millera i Boza Scaggsa. Byli jednym z typowych istniejących psychodelicznych zespołów bluesowych ale jednocześnie byli w tej lidze grup, które odniosły komercyjny sukces nie mając żadnych hitów. Swój debiutancki album Steve Miller Band nagrał i wydał w 1968 roku. Tak naprawdę to „Children of the Future” stanowi dwa odrębne albumy, które były łatwo dostrzegalne na oryginalnym winylu.Pierwsza strona to sprawa Steve’a Millera, która jest spójnym zestawem piosenek, które miejscami można określić jako awangardowe. Druga strona ma bardziej surowe brzmienie, prowadzące w stronę bluesa i jest już dziełem całego zespołu.

Całość zaczyna się od wstrząsającej kakofonii, po której następuje akustyczny brzdęk, wyłaniający się niczym latarnia światła pośród ciemności i łoskotu. Jak wspominałem, tytułowy utwór jest daleki od ironicznego dystansu „The Joker” czy eleganckiego majestatu „Fly Like an Eagle”. Ta psychodeliczna suita łącząca optymizm z hipisowską, kosmiczną wiarą wytwarza senne marzenia, muzycznie drgające na obrzeżach jawy. „W moim drugim umyśle widzę, jak się rozwijasz/ Czuję, jak płyniesz/ To porusza moją duszę”. Wyróżniającym się elementem w tych utworach są harmonie, które jakby wyrównywały bieg dziecięcych kroków ku przyszłości. Konglomerat bluesa poruszający się w kierunku wczesnego folk rocka dobrze pasuje do ery psychodelicznej. Dwa krótkie przerywniki stanowią elementy, które prowadzą do dłuższej formy „In My First Mind” i są sercem improwizacyjnych wycieczek poślubionych bluesowym zagrywkom w mglistych, kwaśnych melodiach. Utwór porusza się w stonowanej atmosferze a kiedy dzieci otwierają swoje oczy widzą na odległość wielu mil, będąc na haju przekraczają kolejną barierę kończąc pierwszą stronę płyty numerem „The Beauty of Time Is That It’s Snowing”. To instrumentalny podjazd na wzgórze pełne białego puchu zawierający jedynie mantrę „Jesteśmy dziećmi przyszłości”. Nie wiem jak reagował na to pan King (inżynier dźwięku) ale Miller rzeczywiście był na haju i nawet został zatrzymany i uwięziony za posiadanie marihuany podczas nagrywania albumu.

Druga strona jest bardziej tradycyjna, chociaż piosenki wciąż przenikają się nawzajem. Boz Scaggs autor dwóch z nich, prowadzi swój wokal w „Baby’s Calling Me Home” oraz „Steppin’ Stone”. Pierwsza to śliczna, eteryczna popowa piosenka, która ma jazzowy klimat z klawesynem i gitarą akustyczną i jest formą, którą odkrywał później w swojej solowej karierze. Druga jest najcięższym utworem na płycie i łączy w sobie bluesa i rocka. Na długo przed „Jet Airlinier” Miller napisał folkowo rockowy „Roll with It” z tak charakterystyczną, zawodzącą solówką na gitarze. „Samolot leci po pasie startowym… Uwierz, że lepiej nim nie jechać/ Pociąg jedzie autostradą… Uwierz, że lepiej nim jechać”. Wokalne stery w kolejnym numerze „Junior Saw It Happen” przejął Tim Davis, motorycznym rhythm and bluesowym coverze autorstwa Jima Pulte’a. Klimat bluesa z Zachodniego Wybrzeża usłyszymy w „Fanny Mae”, gdzie harmonijka ustna walczy z organami o palmę pierwszeństwa a klasyczny „Key to the Highway” kończy płytę. To wolno palący, improwizacyjny koniec, który warto zbadać.

Będąc przyzwyczajonym do klasycznych pozycji Steve’a Millera z lat 70-tych z trudem można rozpoznać te płodne utwory. Chociaż z pewnością nie można by scharakteryzować tego albumu jako „komercyjny sukces” to trzeba przyznać, że muzyka pływa tu z taką samą inteligencją i gracją, jak choćby „Forever Changes” zespołu Love. Słyszymy tutaj Millera i zespół obejmujący efekty i solidne instrumentarium, aby unieść się na oślep w ramiona tych upalnych nocy gdy kosmiczny świat otula nas w sennym marzeniu. Czy to ponadczasowy album? Nie będę cię przekonywał ale sięgające różnych kierunków dźwiękowych kreacje brzmią dostatecznie płynnie i czysto z wokalami ułożonymi do przodu, w prawdziwej tradycji bluesowej, pokazując, jak genialny może być psychodeliczny album w tych pełnych płomieni czasach.

Równowaga świata w tej muzycznej transformacji, łatwo może zrazić do wyobcowania ale tu brzmi po prostu świeżo, odurzająco i ekscytująco. Jednocześnie połączona jest z kulturą muzyki pop, poruszając się i odpływając bez wysiłku od jednego utworu do drugiego, czasami wirując atmosferycznymi riffami organowymi, choć nigdy nie wznosi się ponad senny, hipnotyczny strumień muzycznych kąpieli.