niedziela, 25 grudnia 2022

THE ARTWOODS - Art Gallery /1966/

 


1.Can You Hear Me?
2.Down In The Valley
3.Things Get Better
4.Walk On The Wild Side
5.I Keep Forgetting
6.Keep Looking
7.One More Heartache
8.Work Work Work
9.Be My Lady
10.If You Gotta Make A Fool Of Somebody
11.Stop And Think It Over
12.Don't Cry No More

DEREK GRIFFITHS gtr A
KEEF HARTLEY drms A
JON LORD organ A
MALCOLM POOL bs A
ARTHUR WOOD vcls A

Tak, najpierw wyjaśnię to co oczywiste, Art Wood był starszym bratem znanego z gry w The Rolling Stones, Ronniego. W rzeczywistości, podczas gdy młody Ronnie grał w psychodelicznej grupie Birds, brat Art prowadził The Artwoods, wysoko oceniany rhythm and bluesowy band, który wspiął się na 35 pozycję na liście przebojów z singlem „I Take What I Want” i nagrał kolekcjonerski Lp. „Art Gallery”.

Arthur Wood urodził się 7 lipca 1937 roku w West Drayton, Middlesex, jako najstarszy z trzech braci. Podobnie jak Garfunkel uznał, że pełne imię, które odziedziczył po swoim ojcu jest staroświeckie i skrócił je na Art, co brzmiało bardziej wzniośle. Początki jego muzycznej drogi sięgają 1955 roku gdy po powrocie z wojska zajął się skifflem, wyjeżdżając do Londynu i zakładając swój pierwszy zespół. Gdy rok 1962 nabrał tempa, stał się jednym z wokalistów współtworzących Alexis Korner’s Blues Incorporated. W kolejnym roku poznał Dereka Griffithsa i Jona Lorda a po zwerbowaniu basisty Malcolma Poola i perkusisty Keefa Hartleya założył zespół o nazwie New Art Woods Combo. W niedługim czasie grupa rozwinęła się w jedną z najbardziej szanowanych i niedocenianych grup bluesowych swoich czasów.

A jakie to były czasy?

Cała piątka grała w najbardziej wpływowych miejscach, od „Eel Pie Island” do „Klooks Kleek” w Hampstead, od „Ad-Lib” i „Cromwellian” do rezydencji w „100 Club”. Repertuar opierał się na płynnym ujęciu amerykańskich coverów bluesowych i rockowych. Art pobłażliwie zabierał młodszego brata Ronniego na koncerty w Harrow „Railway Tavern”, gdzie manager Kit Lambert po raz pierwszy zobaczył The Who oraz do legendarnego „Crawdaddy Club”. Rhythm and blues tworzył swoją siłę i kształtował środowisko młodych, gniewnych Brytyjczyków. Zarodek Rolling Stones, The Yardbirds, Manfreda Manna i Johna Mayalla, fermentował wtedy mocniej, z większym niż kiedykolwiek wcześniej zainteresowaniem. Od klubów takich jak słynny „Marquee” aż po zaplecza regionalnych pubów, akordy Howlin’  Wolfa spierały się wygodnie z riffami Lightnin’  Slima, podczas gdy wielbiciele Charliego Parkera czy Zoota Simsa znaleźli atmosferę na tyle luźną, że mogli wtłoczyć swoje własne style w ten twórczy strumień.

Sekretna historia muzyki tamtych lat, krąży wokół rezonansowego brzmienia organów Hammonda, brzmienia które przybyło z Ameryki

dzięki Jimmy Smithowi. Na Wyspach największego komercyjnego przełomu dokonał Georgie Fame, ale równie aktywny był Zoot Money oraz Graham Bond. No i oczywiście organy były istotnym składnikiem brzmienia The Artwoods.

Jon Lord: „Zacząłem grać na organach poprzez słuchanie Jimmy’ego Smitha, potem usłyszałem Grahama Bonda. On był moim mentorem. Uczyłem się od niego”. Z czasem The Artwoods byli silnie wskazani przez prasę muzyczną jako naturalni następcy liderów The Yardbirds i The Animals. Pierwszą firmą, która zaczęła węszyć była Decca Records. Efektem tego było nagranie paru singli, które odniosły spory sukces a także potwierdziły możliwości muzyków. Największą swoją widoczność osiągnęli The Artwoods singlem „I Take What I Want” z katalogu wytwórni Stax, co pokazało, że zespół nie będzie tylko gonił stylu r&b. Tych parę sprzecznych minut czyniło, że zyskiwałeś pewność siebie idąc przez parkiet w klubie do tej dziewczyny, którą obserwowałeś, z całą arogancją, którą posiada niewielu z nas.

Rok 1966 przyniósł ich jedyny długogrający lp zatytułowany „Art Gallery”. Ukazuje on, że muzycy byli bardzo sprawni i wiedzieli jakimi ścieżkami podążać. Choć (z perspektywy czasu) błędem wydaje się zamieszczenie na płycie samych coverów, co w porównaniu z innymi kapelami tamtych lat było już zgrzytem. Ale słuchając płyty możemy podziwiać mocny, bezpretensjonalny styl wokalny Arta połączony z właściwą, nieskazitelną osobowością, która trzymała razem zespół. Gitara Dereka gustownie krzykliwa sprzymierzyła się z aktywnym basem Malcolma Poola, a mocno zakorzeniony w jazzie styl Hartleya świetnie pasował do wirtuozerskich ataków Lorda na Hammondzie. Projekt okładki „Art Gallery” zawiera rondo w stylu Mod, nałożone na zdjęcie z próby grupy, co zapewnia jej kultowość. A wyprodukowany przez Mike’a Vernona album ukazuje całą świetność zespołu.

Oto otwierający „Can You Hear Me”, Allena Toussainta, leci wśród  napomnień Arta z grupą dodającą śpiew call and response a mocny riff gitary i basu dobrze kręci do wyzywającej solówki Lorda na organach. Z kolei „Down in the Valley” podaje, że będziemy świetnie się bawić słuchając reszty numerów. Z pewnością na uwagę zwraca „Walk On the Wild Side” wcześniej zagrany przez Jimmy’ego Smitha. Z pewnością wersja ta zwróciła uwagę Lorda, co tutaj możemy z przyjemnością zauważyć. Wszak mamy tu wirtuozerski popis Jona, który od początku istnienia grupy stanowi jej wyróżnik. Zagrany w stylu funk „Be My Lady” jest drugim instrumentalnym kawałkiem dodającym tylko radoścć ze słuchania płyty. Mocny, modowy „Don’t Cry No More” ze swoimi szarpanymi rytmami powraca do techniki call and response znów pozwalając organom grać pierwsze skrzypce. Ale i Art daje tu swój wielki styl. Tak, mamy tu dwanaście klasowych numerów cudzego autorstwa, wykonanych do tego rewelacyjnie.

Ale po wydaniu płyty zaczęło panować poczucie, że być może swój twórczy szczyt minął ich. Melody Maker sugerował, że „jednym z wielkich mankamentów w dążeniu do sukcesu Artwoods jest fakt, że wszyscy są miłymi facetami i dobrymi muzykami. Gdyby tylko byli paskudni i pozbawieni talentu, trafili by na listy przebojów”. No nie!

No cóż. The Artwoods pozostawili po sobie spuściznę w postaci chłodnego wizerunku Mods a ich archiwum muzyczne wciąż korzystnie wypada w porównaniu z innymi współczesnymi zespołami.

Jon Lord: „To było bardzo w swoim czasie, prawda? Jestem dumny z grania w The Artwoods. To było czterech czy pięciu młodych muzyków szukających czegoś trochę innego i mieliśmy przy tym dużo zabawy. Świetna sprawa”.








niedziela, 11 grudnia 2022

JOHN LENNON - Walls and Bridges /1974/

 




1.- Going Down On Love
2.- Wharever Gets You Thru The Night
3.- Old Dirt Road
4.- What You Got
5.- Bless You
6.- Scared
7.- #9 Dream
8.- Surprise, Surprise (Sweet Bird Of Paradox)
9.- Steel and Glass
10.- Beef Jerky
11.- Nobody Loves Yoy (When You´re Down and Out)
12.- Ya Ya





To jeden z najmniej filozoficznych albumów artysty za to najbardziej muzykalny, ze wspaniałym akompaniamentem starych przyjaciół (Elton John, Harry Nilsson, Klaus Voorman, Jim Keltner, Arthur Jenkins, Nicky Hopkins, Ken Ascher) i nowych twarzy (Little Big Horns, Jesse Ed Davis, Eddie Mottau). To wciąż osobista płyta, z miłosnymi piosenkami do Yoko („Bless You”), wyznaniami („Scared”, „What You Got”, „Going Down On Love”) i żrącymi obelgami pod adresem managera Allena Kleina („Steel And Glass”).

Mogę powiedzieć, że pod pewnymi względami „Walls and Bridges” jest najbardziej fascynującym solowym dziełem Johna Lennona.

Na płycie tej John Lennon próbuje zrozumieć swoje życie i miejsce w którym się obecnie znajduje. Ale nie to sprawia, że czuje się dobrze. Jest go tu tyle samo, co na „Plastic Ono Band”. Tym, co wyróżnia
„Walls and Bridges” jest to, że jego bratnia dusza nie stoi u jego boku, a muzyka jest pełna melodii i zadziornych wyróżników. Lennon tutaj daje ukłon w stronę współczesnych mu czarnych stylów tworząc z nich swoją bazę muzyczną. W większości przypadków siła przenika pod jej blaskiem i przez większość czasu działa to bardzo dobrze. Posłuchaj „Going Down On Love” gdzie funkujący rytm doskonale sprawdza się jako nakrycie do stołu. Jego głos brzmi ciekawie i daje mnóstwo energii wyzwolonej dodatkowo akcentowanym saksofonem. Ale pomimo tego jest to jego wołanie o pomoc, to ponowna ocena samego siebie jako człowieka przygnębionego i zagubionego z powodu rozstania z Yoko Ono.

Hmm, nie martw się.

Hałaśliwy „Whatever Gets You Through the Night” to piosenka po nieźle zaprawionym party. Ten duet Lennona z Eltonem Johnem jak najbardziej sprawia, że idziesz z powrotem po drinka i bawisz się gubiąc po drodze wszelkie problemy. Bezceremonialny saksofon Bobby’ego Keysa świetnie nastraja do szukania wokół swojej partnerki. To jedna z najbardziej popowych rzeczy jakie Lennon zrobił w swojej karierze. W jednym z wywiadów udzielonych w 1974 roku John mówił, że słucha teraz disco i to mu podchodzi. Zresztą w instrumentalnym numerze „Beef Jerk” funkowe rytmy dodaje rozpędzony gitarowy riff i bliższe jest to wtargnięciu na dyskotekowy parkiet niż rockowemu zgrzytowi. Lennon zawsze kochał te Memphis Horns więc nie dziwmy się temu nastrojowi. „Stracony Weekend” jak prasa nazwała osiemnastomiesięczną rozłąkę Johna z Yoko owocował niezłymi balangami Lennona z kumplami. Wielkim przyjacielem od kieliszka był Harry Nilsson a napisany wspólnie numer „Old Dirt Road” jest bardzo jasną ścieżką na albumie. Delikatna gitara Jesse Ed Davisa napędza bardzo nastrojową melodię, prowadzącą do wielkiego finału. To numer na miarę „Mind Games” czy późniejszej „Woman”. Aranż jest niby oszczędny ale tylko wsłuchaj się w niego a dostarczy ci niemałe emocje. Z pewnością towarzyszyć ci będą one także w „Steel and Glass”. To bardzo gorzki numer będący atakiem na Allena Kleina. Najbardziej uroczystym kawałkiem na płycie jest „Nobody Loves You (When You’re Down and Out)”. Lennon sięga naprawdę dna. Zaczyna się od głosu Johna i gitary akustycznej, a kończy na smyczkach i instrumentach dętych. Siła utworu jest niesamowita a tekst zabiera nas tam, gdzie naprawdę nie chcemy iść: „Wszyscy cię kochają, kiedy jesteś sześć stóp pod ziemią”.

W podobnej skali emocji wykonany jest „#9 Dream”. To cudownie senna piosenka z zabójczym szeptem „Jooohn”. Eteryczny głos twórcy doskonale tu pasuje, a wiolonczele sprawiają, że numer staje się o wiele bardziej marzycielski. Oszałamiające zmiany tempa sprawiają, że spotykamy się w dziewiątej fazie snu. Na drugim końcu emocjonalnej skrajności Lennona pojawia się jego oda do dziewczyny, May Pang w „Surprise, Surprise”. Funkowe rogi, agresywne gitary, zmieniające się tempa sprawiają, że John jest tutaj najszczęśliwszy. I podobnie jak w „Beef Jerk” ten fragment przywraca humor Johna, którego nie było od czasów The Beatles. Na zwalniającym tempo „Bless You” Lennon zmierza do marzycielskiego brzmienia. Tutaj jest u szczytu swojej formy  w głosie i kompozycji. Tekstowo to bardzo dojrzała piosenka o miłości. Jest w niej trochę zadumy i żalu, a ciche solo na saksofonie w środkowej części numeru nadaje mu aurę tęsknoty.

Na żadnej płycie, tak jak tutaj Lennon nie był na tak emocjonalnym rollecoasterze, czyżby rozłąka zdziałała cuda. Tak wiele dzieje się na „Walls and Bridges”, a na uwagę zasługuje również produkcja albumu. Tej podjął się sam Lennon i nie ma co się dziwić. Podpatrywanie Phila Spectora przy pracy przyniosło fantastyczne rezultaty. Bujnie zaaranżowany album, to bardzo epokowe dzieło i nawet po latach brzmi atrakcyjnie i zachęca do kolejnego odsłuchu, co niezdecydowanym polecam.