niedziela, 26 listopada 2023

NEIL YOUNG - American Stars 'N Bars /1977/

 


1.  The Old Country Waltz
2.  Saddle Up the Palomino
3.  Hey Babe
4.  Hold Back the Tears
5.  Bite the Bullet
6.  Star of Bethlehem
7.  Will to Love
8.  Like a Hurricane
9.  Homegrown





W całej swojej karierze Neil Young znany jest z podejmowania impulsywnych decyzji. W połowie lat 70-tyh nagrywał różne albumy, które gotowe były do wydania, ale w ostatniej chwili zmieniał zdanie. Porzucił „Homegrown” i zamiast niego zdecydował się wydać „Tonight’s the Night”. „American Stars ‘N Bars” to kolejny przykład nieprzewidywalności Younga. Zamiast tej płyty miała ukazać się retrospektywna kolekcja „Decade”. W przeciwieństwie do „Homegrown”, który ukazał się dopiero po wielu latach, „Decade” został opóźniony i ujrzał światło dzienne w październiku 1977 roku, pięć miesięcy po wydaniu „American Stars ‘N Bars”.

Tytuł albumu „American Stars ‘N Bars”, jest grą słów z przydomkiem flagi Konfederacji, i w momencie jego wydania wydawał się być chytrą ripostą na Lynyrd Skynyrd i innych rockmanów z Nowego Południa urażonych dosadnym komentarzem Neila na temat życia poniżej linii podziału Stanów w utworach takich jak „Southern Man” i „Alabama”. Okładka płyty autorstwa aktora Deana Stockwella przedstawia otynkowanego Neila, leżącego twarzą w dół na podłodze w salonie. Sfotografowany przez szybę, obiektyw spogląda na czerwoną sukienkę i czarne pończochy kabaretki bez twarzy barowej chwytającej do połowy opróżnioną butelkę whisky. Odwrotna strona stanowi kontrast z kolażem przedstawiającym indiańską squaw wielkości Empire State Building nad krajobrazem ośnieżonych gór i tipi. Muzyka wypełniająca album stanowi różne style muzyczne, Young urzeka wszystkim, od country rocka, folkowych ballad po tlący elektryczny sześciostrunowy grzmot, po którym płyta płonie długo jeszcze po tym jak nuty ucichną. Kiedy po raz pierwszy Neil zaczął układać piosenki przeznaczone na album, pisał szybko i wściekle będąc po niedawnym rozstaniu z żoną aktorką Carrie Snodgress. Miłość, strata i pożądanie mocno ciążyły na jego duszy. W poszarpanym stanie emocjonalnym Muzyk skomponował jedne z najbardziej osobistych piosenek w swojej karierze. Już otwierający płytę „The Old Country Waltz” rozpoczyna się płaczliwymi skrzypcami i przygnębionym, zmęczonym głosem którym, Young opowiada smutną historię o tym, jak otrzymał wiadomość z drugiej ręki, że jego żona odchodzi. Brzmi jakby miał zaraz umrzeć. Oszołomiony, jedyną rzeczą, którą robi to kontynuuje grę ze swoim zespołem w pustym barze, mając nadzieję, ze gitara pedal steel „odbijająca się echem od ściany” jakoś go pociągnie. Kowbojski chórek złożony z Lindy Ronstadt i nieznanej wówczas Nicolette Larson brzmi bardziej zniechęcającą niż pocieszająco, bardziej jak syrena napędzana szklanką tequili niż anioł w niebieskiej sukience. Po nim następuje bardziej optymistycznie brzmiący „Saddle Up the Palomino” w którym autor zaczyna pożądać żony sąsiada swojego, Carmeliny. Piosenka zawiera świetny gitarowy riff, więcej skrzypiec oraz niezapomnianą metaforę nieodwzajemnionej miłości jako „zimnej miski chili”. Skoczny country rocker „Hey Babe” wnosi trochę wolności w tą przytłaczającą niepewność bohatera a „Hold Back the Tears” brzmi jak rodzaj rady, którą przyjaciel bezradnie oferuje po miażdżącym rozstaniu, być może próbując nieco zbyt mocno, gdy optymistycznie oferuje: „za następnym rogiem może czekać twoja prawdziwa miłość”. To kolejny numer utrzymany w style country ze skrzypcami w roli głównej. Tłuste, rockowe uderzenie następuje podczas „Bite the Bullet”. Na okładce opisane jest, że wokalistki Ronstadt i Larson zostały nazwane jako „The Bullets”. Young wkrótce nawiązał krótki romans z Larson, która miała hit Top 10 ze swoim wykonaniem „Lotta Love” Younga, utworu pierwotnie przeznaczonego na ten album, ale zapomnianego i wskrzeszonego przez Larson po tym, jak znalazła kasetę magnetofonową leżącą na podłodze jego samochodu. „Bite the Bullet” celebruje obsesję Neil na punkcie „królowej sali barowej”. Wyrażenie „ugryźć kulę”, które po raz pierwszy pojawiło się w powieści Rudyarda Kiplinga oznaczało znieść coś zarówno bolesnego jak i nieuniknionego. W przypadku Younga jest to seksualne: tęskni za „chodzącą maszyną miłości” i „chciałby usłyszeć jej krzyk, gdy gryzie kulę”.

„Star of Bethlehem” to spokojna ballada w stylu Younga, to akustyczna opowieść o lampie delikatnie świecącej w korytarzu. Utwór (z udziałem Emmylou Harris) oddaje eteryczną ulotną jakość życia, gdy Young odtwarza poczucie tajemniczości i zachwytu, jakiego doświadcza się , patrząc w górę na Drogę Mleczną. Piosenki Younga zawsze były mieszanką obrazów. Od czasów Buffalo Springfield, jego teksty przywoływały mityczny krajobraz Ameryki Północnej, gdzie wszystko może się zdarzyć w granicach jego wyobraźni. Rdzenni Amerykanie („Broken Arrow, „Pocahontas, Marlon Brando and Me”), kosmici w srebrnych statkach kosmicznych i rycerze w zbrojach („After the Gold Rush”) współistnieją zarówno w ponadczasowym miasteczku na granicy, jak i na odludnej plaży na krańcu świata („On the Beach”). „Will to Love” ze swoimi delikatnymi, szumiącymi wibracjami i upaloną, oświetloną świecami atmosferą brzmi jak dziwna, zawadiacka zaduma z Neilem brzdąkającym na gitarze przed ryczącym otwartym kominkiem, czującym powiew błogiego hipisowskiego uroku. Epicki „Like A Hurricane” wyczarowuje wizję nawiedzonego zamglonego baru podczas, gdy Young wyciąga ze swojego Les Paula przesiąknięte emocjami zniekształcone dźwięki, jego riffy zawsze pozostają melodyjne. Śpiewając prosto z oka burzy, dostarcza potem dwie miażdżące solówki po obu stronach segmentów słonecznych. I ten moment, w którym powtarza jedną konkretną frazę, prawie tak, jakby starał się przeciągnąć nuty przez ciernisty żywopłot prowadząc do zakończenia, w którym doprowadza swoją grę do granicy białego szumu. „Homegrown” nagrany w tym samym czasie również ma rockowy charakter dzięki przesterowanej gitarze elektrycznej Younga. To ukłon w stronę fanów organicznych upraw, którzy odwrócili się od wyścigu szczurów i przenieśli na wieś, by prowadzić bardziej naturalne życie. „To dobra rzecz”, jak śpiewał Young. 


 











niedziela, 12 listopada 2023

THE ROLLING STONES - Aftermath /1966/

 


1. Mother's Little Helper
2. Stupid Girl
3. Lady Jane
4. Under My Thumb
5. Doncha Bother Me
6. Goin' Home
7. Flight 505
8. High And Dry
9. Out Of Time
10. It's Not Easy
11. I Am Waiting
12. Take It Or Leave It
13. Think
14. What To Do


Aż do wydania „Aftermath” The Rolling Stones byli fenomenem bardziej społecznym niż muzycznym. Ich rhythm and bluesowa muzyka opierała się na coverach natomiast ich uczestnictwo w życiu kulturalnym swingującego Londynu objawiało się chwytającym za gardło zachowaniem oraz jawnej seksualności a wszystko to przygotowywane było przez managera i manipulatora prasowego Andrew Loog Oldhama. Obserwując konkurencję w postaci Lennona i McCartneya, którzy znaleźli lukratywny biznes w pisaniu piosenek, Oldham wziął na siebie dla dobra swoich podopiecznych zamknięcie Micka Jaggera i Keitha Richardsa w pokoju, dopóki nie wymyślą własnej piosenki. Rezultat „As Tears Go By” choć nieco cukierkowy dla podniebienia Stonesów, w rękach Marianne Faithful odniósł sukces i rozpoczął kreatywną współpracę Jaggera z Richardsem. Ich postępy jako autorów odzwierciedlały boom inwencji, który miał miejsce w całej sztuce w połowie lat sześćdziesiątych, zwłaszcza w muzyce pop, gdzie bariery przekraczane były codziennie. W 1965 roku The Rolling Stones mogli już wypełniać swoje albumy własnymi kompozycjami. Przeboje takie jak „Satisfaction”, „The Last Time” i „Get Off My Cloud” pokazały szybko dojrzewające umiejętności Micka i Keitha jako zdolnych autorów popu, pozostając jednocześnie wiernymi swoim bluesowym korzeniom. Ale to właśnie dzięki przełomowemu albumowi z 1966 roku zespół mógł w końcu położyć kres swoim muzycznym hołdom i pochwalić się, że każdy utwór jest ich własnym.

Sesje do „Aftermath” odbywały się w RCA Studios w Hollywood w dniach wolnych pomiędzy trasami koncertowymi w Australii i USA. Porównując „Aftermath” do wcześniejszych płyt Stones nie sposób nie zauważyć gigantycznego skoku w brzmieniu zespołu. Ten skok w dużej mierze był zasługą poszerzających się horyzontów Briana Jonesa, który zbierał egzotyczne instrumenty podczas swoich podróży, aby wykorzystywać ich dźwięk w muzyce. To Brian Jones, który wychodzi z okresu „czystego bluesa” i rozpoczyna swoją krótką, ale genialną rolę w zespole jako „człowiek, który grał na milionie instrumentów”. Żaden inny muzyk w tamtym czasie nie mógł pochwalić się tak niesamowitym talentem do niekonwencjonalnej instrumentacji i uchem do tworzenia melodii dla wszystkich głównych haczyków w każdym utworze. Niezależnie od tego, czy doda trochę wschodnich wpływów z groźnymi liniami sitaru, elegancji z cymbałami czy mistycyzmu z marimbami Brian udowodnił, że jest w stanie przejść do innych muzycznych poszukiwań, podobnie jak koledzy z zespołu. Zawsze znudzony Charlie Watts i sztywny jak drąg Bill Wyman na „Aftermath” potrafią być wręcz przerażający, uderzając w swoje instrumenty z niepowstrzymaną siłą co słychać w otwierającym album numerze. „Mother’s Little Helper” zawiera charakterystyczny riff gitary elektrycznej granej slide co czyni numer optymistyczną odą ze znacznie mroczniejszym przesłaniem o uzależnieniu od amfetaminy gospodyń domowych. Zresztą takich smaczków łatwo wpadających w ucho jest więcej. „Under My Thumb” posiada genialną muzykę prowadzoną przez riff marimby Jonesa z akustycznymi i elektrycznymi gitarami Richardsa i napędzającym sfuzzowanym basem Wymana. Marimba powraca jeszcze w „Out Of Time” brzmiąc cudownie na tle soulowego wokalu Jaggera, który trzyma numer w zwrotkach i doprowadza do tego, że nie możesz już doczekać się refrenu, aby móc wyśpiewywać te wersy razem z Mickiem. No i mamy jeszcze „Paint It Black”. Tutaj Jones wykorzystuje sitar, na którym niedawno nauczył go grać gitarzysta The Beatles i entuzjasta muzyki indyjskiej George Harrison. Podczas zwrotki Watts dodaje atmosfery, grając wzór perkusyjny o smaku Bliskiego Wschodu a Jagger śpiewa mroczny tekst o depresji, żałobie i cynizmie. Na „Aftermath” zawitała uprzejmie romantyczna ballada, zagrana w napędzanym modą stylu baroque. „Lady Jane” to udana rzecz spróbowania czegoś nowego, tu Stonesom udało się trafić na wspaniałą, emocjonalną i niezapomnianą melodię.

Ale dla mnie piosenką, która najlepiej podsumowuje ten album, jest trwający ponad jedenaście minut „Goin' Home”. To tu Jagger przeobraził się w psychodelicznego Jamesa Browna, z całą swadą religijnego, pulsującego krwią doświadczenia. Numer zagrany jest w niższych zakresach, z delikatniejszym basem, ze świetną harfą, fantastycznym wokalem, miarowo toczącym się rytmem, który całkowicie obejmuje rhythm and blues. Gitary wydają się wchodzić i wychodzić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, brzmiąc jak przedłużony jam, taki, w którym inżynier musi podjąć decyzję i znaleźć miejsce aby to wszystko wygasić… w przeciwnym razie utwór mógłby trwać wiecznie.

Podsumowując, „Aftermath” to fantastyczny wysiłek, wyjątkowo piękny i czarujący idealnie wtapiający się w inne albumy powstałe w tamtym okresie. Dzięki sporej części klasyków i wspaniałej spójności trudno w nim się nie zakochać, szczególnie gdy jesteś wielbicielem muzyki lat 60-tych.