niedziela, 28 kwietnia 2019

BOB DYLAN - STREET LEGAL /1978/



  1. Changing of the Guards
  2. New Pony
  3. No Time to Think
  4. Baby, Stop Crying
  5. Is Your Love in Vain?
  6. Señor (Tales of Yankee Power)
  7. True Love Tends to Forget
  8. We Better Talk this Over
  9. Where Are You Tonight? (Journey Throught Dark Heat)
Bob Dylan – lead vocals, rhythm electric guitar
Ian Wallace – drums
Jerry Scheff – bass guitar
Billy Cross – lead electric guitar
Alan Pasqua – keyboards
Bobbye Hall – percussion
Steve Douglas – tenor and soprano saxophone
Steven Soles – rhythm guitar and background vocals
David Mansfield – violin and mandolin
Carolyn Dennis – background vocals
Jo Ann Harris – background vocals
Helena Springs – background vocals
Steve Madaio – trumpet on "Is Your Love in Vain?"

Po ponad dwóch latach od wydania „Desire”, w czerwcu 1978 roku ukazał się nowy longplay Boba Dylana zatytułowany „Street Legal”. Jednak zanim się ukazał pojawił się problem w trakcie jego nagrywania. Po prostu rezultat nagrań utworów nie by zadowalający. Dylan zawsze nagrywał „z marszu” i zazwyczaj wyniki były zupełnie dobre a często wręcz znakomite. Jednak tym razem korzystał z dużej grupy akompaniującej, która wymagała czegoś więcej niż zwykły szesnastoślad, dotychczas całkowicie wystarczający na jego potrzeby. Skomplikowane techniki nagraniowe stosowane w nowoczesnym studiu całkowicie go zaskoczyły. „Street Legal” stał się pierwszym albumem Dylana, który zmusił go do zmiany podejścia do nagrywania. Sam przyznał, że wyniki nagrań go rozczarowały. Ale poradził sobie i „Street Legal” ujrzał światło dzienne a co więcej spokojnie mogę zaliczyć go do najwspanialszych albumów Mistrza. Z pewnością płyta ta ma spójność dźwięku, jakość napisanych piosenek jest wyborna. Brzmi bardziej jednolicie niż wcześniejsze dokonania. Gęstość brzmienia zapewnia atmosferę osobistych przeżyć autora. Po raz pierwszy Dylan wykorzystał w swojej muzyce saksofon oraz kobiece chórki. W skrócie mamy tutaj rock, dużo bluesa i gospel.


Płyta zaczyna się z wyciszenia, to lepsze wejście, jak gdyby ciągnęła się od nie wiadomo kiedy. „Changing of the Guards” ma świetny rytm i emocjonalną głębię tworząc do tego nastrój, który mi cholernie odpowiada. Zresztą cała płyta wciska zakamarki muzyczne w głąb siebie, gdy przyjmuję tą muzykę ot tak, jak leci. Utwór po utworze. I cieszy mnie doskonały wokal Dylana w „Senor (Tales Of Yankee Power)” czy w „New Pony”, cieszą typowe dla niego piosenki „Is Your Love In Vain?” i „True Love Tends To Forget” i to typowe piosenki w pozytywnym znaczeniu. Albo taki ośmiominutowy „No Think To Think”, spokojnie snuje się, ulotnie przechodzi w sekundy nagrania by tak jak pojawił się, rozpłynąć w potoku dźwięków, jeszcze do nas docierających ale już będących innymi obrazami.
Wzbogacenie utworów przez żeńskie chórki jest strzałem w dziesiątkę. To urozmaicenie a zarazem nowa jakość nagrań Dylana dodaje uroku i wdzięku jego muzyce. Bardzo podoba mi się barwa jego głosu w poszczególnych numerach a „Baby Stop Crying” jest jedną z najlepszych piosenek jakie Bob napisał w swojej karierze. 
Co dziwne płyta została zjechana przez prasę w Stanach Zjednoczonych. Tak jakby za złe miano Dylanowi za to, że nagrał bardzo amerykańską płytę, za bardzo sięgającą tradycji. A może wynikało to z chęci „przywalenia” mu. 
Natomiast reszta świata przyjęła album entuzjastycznie. I to pomimo pewnych kłopotów Dylana z grupą towarzysząca. Problem pojawił się gdy okazało się, że zespół wyrusza na trasę po Japonii. Tournee w Kraju Kwitnących Wiśni wiązało się z poważnymi problemami dla każdego, kto nawet w niewielkim stopniu uzależniony był od narkotyków. Krótko przedtem Paul McCartney został tam aresztowany za posiadanie czegoś tak niewinnego jak marihuana. Dylan zauważył, że jego perkusista Howie Wyeth nie bardzo ma ochotę grać w kraju, gdzie mogą być kłopoty ze zdobyciem nawet tego najłagodniejszego z narkotyków. Oś zespołu nagle pękła. Zaangażowanie odpowiednich wokalistek i „blachy” nie było specjalnie trudne. Jednakże taki perkusista, jak Wyeth utrzymywał całe brzmienie. Pierwszym następcą Wyetha został były perkusista The Wings, Denny Siewell, ale chociaż znalazł wspólny język z resztą zespołu, to problemy wizowe uniemożliwiły mu udział w tournée. Ostatecznie wybór perkusisty źle wpłynął na brzmienie grupy. Ian Wallace, który wcześniej grał w King Crimson nie był w stanie zagrać tak ostro jak Wyeth, poza tym czasami niepotrzebnie przyspieszał utwory. Stoner, kierownik grupy nie był zadowolony z gry z Wallace’em i to było jednym z powodów przedwczesnego odejścia Stonera. Brzmienie perkusji szczególnie na koncertach było mało „mięsiste”. W studio poradzono sobie z tym. Odpowiednie wypuszczenie „do przodu” saksofonu i żeńskich chórków i „schowanie” perkusji uratowało sprawę.
Street Legal” ukazał, że pozycja Dylana jest niezachwiana a nagrywając kolejną płytę dodał kolejną wisienkę do swojego płytowego tortu. Może i ten album nie jest ważny i nie zmienia muzyki rockowej ale jest to najbardziej przyjemna płyta jaką Dylan nagrał.




sobota, 13 kwietnia 2019

THE PRETTY THINGS - S.F. Sorrow /1968/



A1 S.F. Sorrow Is Born 3:12
A2 Bracelets of Fingers 3:41
A3 She Says Good Morning 3:23
A4 Private Sorrow 3:51
A5 Balloon Burning 3:51
A6 Death 3:05
B1 Baron Saturday 4:01
B2 The Journey 2:46
B3 I See You 3:56
B4 Well of Destiny 1:46
B5 Trust 2:49
B6 Old Man Going 3:09
B7 Loneliest Person 1:29


Phil May - vocals, writer
Dick Taylor - guitar, vocals, writer
Wally Waller - bass, guitar, vocals, piano, wind instruments
John Povey - organ, Mellotron, sitar, percussion, vocals, writer
Twink - drums, vocals, writer
Skip Alan - drums



Po wydaniu trzeciego albumu „Emotions”, który pozwolił dokończyć zobowiązanie kontraktowe z wytwórnią Fontana, muzycy zespołu The Pretty Things postanowili zmienić wytwórnię płytową, na taką która należycie powinna zająć się ich karierą. Wybór padł na oddział Columbia, EMI Records. Producentem współpracującym z zespołem nad nową płytą został Norman Smith, znany z wcześniejszych albumów The Beatles oraz debiutanckiej płyty Pink Floyd „The Piper at the Gates of Dawn”. Pod jego nadzorem w studio Abbey Road powstawało kolejne arcydzieło muzyki rockowej nagrywane przez istniejący do tej pory zespół grający bezkompromisowego rhythm and bluesa. Przypadkowo w tym samym czasie w Abbey Road nagrywał swój drugi album Pink Floyd a w innych częściach studia prace nad „White Album” rozpoczęli The Beatles. Patrząc na tą sytuację, można śmiało powiedzieć, że w tym czasie na Abbey Road musiały istnieć kosmiczne fluidy, które otaczały sale studia nagraniowego, coś się unosiło w powietrzu i na pewno nie był to tylko zapach marihuany.


The Pretty Things odwrócili się od utworów rhythm and bluesowych wraz z wydaniem psychodelicznego singla „Defecting Gray” w 1967 roku. Nagrywany kolejny lp grupy „S.F. Sorrow” stał się arcydziełem brytyjskiej muzyki psychodelicznej, niestety utraconym arcydziełem. EMI Records nie sprostała zadaniu i nie zajęła się rzetelnie promocją płyty a do tego doszło odejście głównej postaci w zespole, Dicka Taylora co skończyło się prawie rozpadem grupy.

Jednak należy zapoznać się z tą pozycją oraz o niej pamiętać, bo jest to klasyka na miarę choćby debiutu Pink Floyd. Smith jak i zespół dołożyli wszelkich starań, aby eksperymentować w studiu, nakładając na siebie dziwne instrumenty, bawiąc się różnymi prędkościami nagrania, wykorzystując orkiestracje oraz tak mało spotykane w muzyce rozrywkowej instrumenty jak, sitar, mellotron, flet czy cymbały.

Album został pomyślany jako rockowa opera i jest to pierwszy w historii fonografii album w pełni koncepcyjny, do tego „S.F. Sorrow” zainspirował Pete’a Townshenda do napisania „Tommy’ego”.

Libretto opery opowiada historię życia mężczyzny, od narodzin do miłości, wojny, szaleństwa i śmierci. Sebastian F. Sorrow jest zwykłym człowiekiem, który pracuje w fabryce i po wybuchu pierwszej wojny światowej zostaje wcielony do wojska. Jego życie pogrąża się w bezsensowności a kończy się smutną nutą, gdy opuszczony Sorrow zdaje sobie sprawę, że nikomu nie może zaufać i że umrze samotnie.

Płytę otwiera „S.F. Sorrow is born”, który przynosi zaraźliwy riff gitary akustycznej i dobrze nadaje ton temu co ma nastąpić, czyli pop rock z lat sześćdziesiątych z mnóstwem psychodelicznych podtekstów. „Bracelets of Fingers” zaczyna się partią chóralną wspieraną przez orkiestrowe bębny i odwrócone efekty pogłosowe by następnie być kontynuowany jako bardziej popowa piosenka ale z nieco przetworzonym brzmieniem wokalnym. „She Says Good Morning” jest trudniejsza w odbiorze dzięki świetnej perkusji i podwójnemu wokalowi. Kolejny „Private Sorrow” przywraca gitarę akustyczną i mellotron a progresywne części smyczkowe nadają temu utworowi niesamowitego charakteru. Ciężki rockowy „Balloon Burning” napędzany jest świetnym riffem oraz zawiera dzikie i ekscytujące solo gitarowe. Pierwszą stronę płyty kończy ciemny, przygnębiający dzięki subtelnemu użyciu sitaru „Death”.
Zaczynający drugą stronę numer „Baron Saturday” jest prostą popową piosenką przerywaną fortepianowymi akordami i mellotronem doprowadzającymi do sola perkusyjnego. „The Journey” zaczyna się jako lżejsza, żwawsza piosenka z ładnymi gitarami akustycznymi i lekką melodią wokalną. Psychodeliczny, instrumentalny „Well of Destiny” zawiera wszystkie rodzaje zniekształconych i przetworzonych dźwięków gitary a „Trust” przypomina styl Paula McCartneya w The Beatles. Głównymi instrumentami w utworze jest fortepian i gitara ale całość jest atrakcyjna znowu dzięki ładnej melodii wokalnej. Przedostatni na płycie „Old Man Going” rozpoczyna się od szybkiej gitary akustycznej, przechodzącej w sfuzzowane dźwięki i ostry wokal dominujący w tym rockerze. Tęskna coda samej gitary i głosu w utworze „Loneliest Person” kończy ten wspaniały album.
S.F. Sorrow” miał wszystkie czynniki, które powinny wywindować go na sam szczyt tej muzycznej drabiny, niestety jak pisałem wcześniej, nie odniósł sukcesu komercyjnego. 
Dźwięki wypełniające tą płytę reprezentują szczyt brytyjskiej psychodelii, a napisane piosenki są na równi z najlepszymi zespołami tamtej sceny.
Posłuchaj tego z otwartym umysłem a nie będziesz w stanie dojść do żadnych innych wniosków, jak ten, że jest to jeden z najbardziej niedocenianych albumów w historii.


środa, 3 kwietnia 2019

GRAHAM NASH - Songs for Beginners /1971/


1. Military Madness - 2:50
2. Better Days - 3:47
3. Wounded Bird - 2:09
4. I Used To Be A King - 4:45
5. Be Yourself (Graham Nash, Terry Reid) - 3:03
6. Simple Man - 2:05
7. Man In The Mirror - 2:48
8. There's Only One - 3:55
9. Sleep Song - 2:57
10.Chicago - 2:55
11.We Can Change The World - 1:00
Words and Music by Graham Nash except where notes

Musicians
*Graham Nash - Vocals, Guitar, Piano, Organ, Tambourine
*Rita Coolidge - Piano, Electric
*Jerry Garcia - Pedal Steel Guitar
*Joe Yankee - Piano
*Dorian Rudnytsky - Cello
*Dave Mason - Electric Guitar
*David Crosby - Electric Guitar
*Joel Bernstein - Piano On
*Bobby Keys - Saxophone
*David Lindley - Fiddle
*Sermon Posthumas - Bass Clarinet
*Chris Ethridge - Bass
*Calvin "Fuzzy" Samuels - Bass
*Phil Lesh - Bass
*Johnny Barbata - Drums, Tambourine
*Dallas Taylor - Drums
*P.P. Arnold - Backing Vocals
*Venetta Fields, Sherlie Matthews, Clydie King, Dorothy Morrison - Backing Vocals



Najpierw było The Hollies, które w pewnym momencie konkurowało z The Beatles, potem zabrał nas ekspresem do Marrakeshu (Marrakesh Express) poprzez nasz dom (Our House), jednocześnie ucząc dzieci (Teach Your Children) jak doprowadzić do najbardziej przyjemnego zbioru piosenek zawartych na solowej płycie.
W przeciwieństwie do kolorowej dynamiki debiutu Stephena Stillsa lub kosmicznej kowbojskiej świetności Davida Crosby’ego, album Grahama Nasha jest propozycją skromniejszą i bezpośrednią, która odzwierciedla zmianę-przejście i początek.


To prawdziwy, przeważnie introspekcyjny album autora piosenek, dodajmy piosenek pięknie wykonanych i wspaniale nagranych, które odzwierciedlają przemiany, pragnienia jednoczesnego patrzenia wstecz i do przodu.
Pierwsza solowa płyta Grahama Nasha, „Songs for Beginners” została wydana w 1971 roku a nagrań dokonano w studiach w Los Angeles i San Francisco.
Płyta obsadzona jest pełną paletą gwiazd, praktycznie Graham zabrał w swoją podróż przyjaciół, którzy podnieśli wartość muzyczną albumu do wybornego wina. Im więcej go słuchasz tym jest lepszy. David Crosby, Chris Ethridge, Jerry Garcia, Rita Coolidge, Clydie King, Venetta Fields, Dave Mason, Neil Young (wystąpił pod pseudonimem Joe Yankee), David Lindley, Bobby Keys, Phil Lesh, Dallas Taylor i perkusista John Barbata to personel, który uczestniczył w tej skromnej sesji.
Cóż pomimo, że płyta ta mogłaby być przepełniona bólem i użalaniem się nad losem, wszak parę miesięcy wcześniej Nash rozstał się z Joni Mitchell, to tak nie jest. Utwory zostały zrodzone z osobistego niepokoju ale przebija się przez nie i radość i wiara w nadchodzące lepsze dni.
Jest też swoisty hymn. To otwierający płytę „Military Madness”, przejmująca, antywojenna piosenka, która nadal brzmi bardzo prawdziwie.
Ponadczasowa rzecz.
Jeśli w przeszłości były lepsze dni to logicznie przyszłość też musi przynieść czas radości. Z zaznaczeniem wyraźnej linii basu Lesha i wirującym fortepianem „Better Days” jest prawdziwym peanem na rzecz wytrwałości i określenia samego siebie.
Najbardziej osobistym numerem na płycie jest prawdopodobnie „I Used to Be a King”, który jest bezpośrednią i dojrzałą odpowiedzią na stary hit The Hollies „King Midas in Reverse”. Wyróżnia ten utwór fantastyczna gra Garcii na gitarze pedal steel oraz nieokrzesana partia basu Lesha.
Akcent rozstania z ukochaną pojawia się na ścieżce „Simple Man” z jego rzadką melodią i kąśliwymi smyczkami oraz świetnym wokalem Coolidge. 
Nash śpiewa:”Jestem prostym człowiekiem/Więc śpiewam prostą piosenkę/Nigdy nie byłem tak zakochany/I nigdy tak zraniony/W tym samym czasie”. 
Prosta piosenka o zwykłych ludzkich sprawach. Utwór ten Nash napisał po południu w dniu zerwania z Mitchell.
Chicago” to kolejna znakomita, optymistyczno buntownicza piosenka, znana nam już z płyty „4 Way Street” kwartetu Crosby, Stills, Nash and Young. Tutaj w tym numerze mamy całą pierwszą solową płytę muzyka w pigułce. Świetny wokal, świetny tekst, świetna muzyka i świetni muzycy, czego chcieć więcej.
Songs for Beginners” to świetna (jeszcze raz) prezentacja talentu utalentowanego Brytyjczyka mieszkającego w Ameryce. Te krótkie perełki dają nam przyjemne, delikatne odczucia a Nash gdy pojawia się zawsze jest w najlepszej formie, pełnej pasji i skromności w stosunku do tego, co śpiewa.