środa, 30 sierpnia 2017

GRATEFUL DEAD - Grayfolded /1994/


  • Novature (Formless Nightfall) (Oswald/Skjellyfetti)
  • Pouring Velvet (Oswald/Skjellyfetti)
  • In Revolving Ash Light (Oswald/Skjellyfetti)
  • Clouds Cast (Oswald/Skjellyfetti)
  • Through (Oswald/Skjellyfetti)
  • Fault Forces (Oswald/Skjellyfetti)
  • Phil Zone (Lesh/Oswald)
  • Estrella Oscura (Oswald/Skjellyfetti)
  • Recedes (While We Can) (Oswald/Skjellyfetti)
  • Transilience (Oswald/Skjellyfetti)
  • 73rd Star Bridge Sonata (Oswald/Skjellyfetti)
  • Cease Tone Beam (Oswald/Skjellyfetti)
  • Speed of Space (Oswald/Skjellyfetti)
  • Dark Matter Problem/Every Leaf Is Turning (Oswald/Skjellyfetti)
  • Foldback Time (Oswald/Skjellyfetti)

  • Tom Constanten
  • Jerry Garcia
  • Keith Godchaux
  • Mickey Hart
  • Bruce Hornsby
  • Bill Kreutzmann
  • Phil Lesh
  • Ron McKernan (Pigpen)
  • Brent Mydland
  • Bob Weir
  • Vince Welnick
Ta płyta mówi co można zrobić z muzyką Grateful Dead, ba co można zrobić z jednym utworem grupy Grateful Dead. Ponad sto fragmentów wersji „Dark Star” znalazło się na albumie „Grayfolded” zremiksowanym przez Johna Oswalda. Płyta wydana w 1994 roku zawiera jeden ciągły kawałek muzyki (na dwóch CD) składający się na numer „Dark Star”. Mogą to być dwie sekundy jednej wersji, dwanaście sekund tylko jednego instrumentu wyodrębnionego z całości lub np. siedem nieprzerwanych minut jeszcze innej wersji. No i do tego wszystko to jest pomieszane z różnych lat. I tak bas Phila Lesha z 1971 roku połączony z gitarą Garcii z 1990 roku i dodana do tego perkusja Kreutzmanna z 1991 roku. Wszystko to jest ładnie graficznie opisane we wkładce płyty. Jednym z najfajniejszych momentów jest, np. fragment solówki Garcii z 1970 roku doskonale uzupełniony kawałkiem z 1991 roku. I taka to jest płyta. 
John Oswald zajął się tym tematem po rozmowie z Leshem, który zasugerował mu odkrycie na nowo nowych przestrzeni w i tak już kosmicznym numerze „Dark Star”.  Oswald, kanadyjski kompozytor, twórca kolaży artystycznych niewiele wiedział o muzyce Grateful Dead. „To było cholernie ekscytujące. Dostałem dojście do mnóstwa kilometrów taśm z koncertów grupy. Z nich skompilowałem to co słyszycie na „Grayfolded”. Zespół był zadowolony. Dla mnie cały ten proces jest fascynującym badaniem. Dla niewyszkolonego ucha przeciętna wersja „Dark Star” brzmi tak: „deedle deedle noodle noodle wanky wanky crash boom dum dum/space rock/ taniec psychodeliczny/ przestrzeń kosmiczna.”
No, Ok. A jak to się rozwija naprawdę.
„Dark Star” rozpoczął się jako niespełna trzyminutowy singiel. Intro, zwrotka, refren, zwrotka i tak było pod koniec 1967 roku. Rok 1968 przyniósł już prawie dziesięciominutową wersję. Spowalnianą lekko z prostymi akordami Weira i powoli rozwijającą się solówką Garcii. W kolejnym roku Tom Constanten zamienił się z Pigpenem na organach co wprowadziło pewne urozmaicenia na tym instrumencie. Pomimo, że główna linia to sześć tych samych nut powtarzanych przez około dwanaście minut. Również otworzyli się perkusiści. Wcześniej utrzymywali stały impuls tak teraz powoli odjeżdżali w swoją stronę. No i gra Jerry’ego osiągająca apogeum wrażliwości. W 1971 roku zespół opuszcza Constanten oraz Hart. W okrojonym składzie Pigpen powraca do pierwotnego stanu i nie dodaje ryzykownych rzeczy do swojej gry. Improwizacyjne grupa kieruje się powoli w stronę jazzu ale dopiero w kolejnym roku gdy dołącza Godchaux, mamy pełny zwrot w stronę jazzowej improwizacji. To w 1972 roku możesz usłyszeć bez zakłóceń co Garcia/Weir/Lesh zrobili z „Dark Star”. Geniusz improwizacji współpracujący z odlotowym akustycznym fortepianem do tego dodany skromny ale jakże intensywny beat perkusji doprowadza do jednych z najlepszych wersji tego numeru. W latach 1972-1974 „Dark Star” podążyło nową ścieżką osiągając kosmiczne przestrzenie do których nikt wcześniej nie dotarł.
- otwarcie riffu (radość i aplauz widowni)
- mierzenie i szukanie nastrojów. To jak chodzenie po lesie i szukanie ścieżki, którędy pójść?
- droga otwarta. Jerry przecina dźwięki znajdując drogę i podążając nią przed siebie, do tego dołącza się niespokojny Kreutzmann
- nadszedł czas aby zejść na ziemię i podstawowy riff powraca
- Garcia podchodzi do mikrofonu i śpiewa „Daaaark Staaaar Crashes…”
- a potem rozpęta się piekło. Dostajemy za każdym razem inne pomysły rozwijające się i podążające w dal. Pomysły są obfite aż w końcu doprowadzają do wybuchu.
W takiej formie Oswald przyswoił nam na „Grayfolded” jedyną i niepowtarzalną wersję „Dark Star”, która niczym magiczny grzyb o innym kolorze wypełniła ponad sto minut muzyki i podążyła w nieznane lądy nowych dźwięków.




środa, 23 sierpnia 2017

LOVE - Da Capo /1966/


1. Stephanie Knows Who - 2:38 
2. Orange Skies (B. MacLean) - 2:54 
3. ¡ Que Vida ! - 3:43 
4. Seven And Seven Is - 2:26 
5. The Castle - 3:05 
6. She Comes In Colors - 2:47 
7. Revelation (A. Lee, B. MacLean, J. Echols, K. Forssi) - 19:02 


*Arthur Lee – Lead Vocals, Harmonica, Guitar, Drums, Percussion
*Johnny Echols – Lead Guitar
*Bryan MacLean – Rhythm Guitar, Vocal
*Ken Forssi – Bass
*Alban "Snoopy" Pfisterer – Organ, Harpsichord
*Michael Stuart – Drums, Percussion 
*Tjay Cantrelli – Saxophone, Flute, Percussion


Wznieśmy toast dla niewątpliwych liderów sceny Los Angeles i ich wspaniałego drugiego longplaya. Love i „Da Capo”. Wyraźny zapis pokazujący wzrost muzyki Love w porównaniu z debiutem, ukazuje na „Da Capo” w wyrafinowany sposób nowe oblicze psychodelicznego rocka. Proste, garażowe piosenki odeszły w niepamięć a pojawiła się energia, serce, wspaniały dźwięk i diamenty poszczególnych utworów. Niestety pojawiła się też heroina i niezbyt ciekawe stany świadomości lidera. Ale one uwidoczniły się najpełniej na „Forever Changes”. Arthur Lee później stwierdził, że to były jeszcze takie dziewicze czasy. 
Płyta powstała w 1966 roku i zaręczam ci, że jest to muzyka, którą Beatlesi i Rolling Stonesi chcieliby pisać i wykonywać. No przecież piosenka „She Comes in Colors” jest rześką inspiracją dla „She’s A Rainbow” a „Revelation” stanowi jawną inspirację „Goin’  Home”.
Lee postanowił wprowadzić pewne zmiany barwiąc utwory na jazzujący klimat dodając klasyczne elementy poprzez rozszerzenie składu i instrumentarium. Wprowadzenie do ciężkiego już arsenału brzmienia fletów, klawesynu i saksofonu urozmaiciło niewątpliwie brzmienie grupy. Strona pierwsza płyty zawiera wyraźne, eleganckie aranżacje, które swoje apogeum osiągnęły na kolejnym lp. Ale to tutaj jest niepowtarzalne „Stephenie Knows Who” psychodeliczny walc z wokalem zapraszającym na parkiet. I już właśnie od tego pierwszego numeru słychać zmianę brzmienia grupy. Wokal Lee jeszcze lekko garażowy ale już saksofon i jazzowe klimaty pchają „Da Capo” do przodu. Psychodeliczna, oniryczna w swoim wyrazie „Orange Skies” wzbogacona partią fletu czyni cudne wrażenie. Klejnot zamknięty w kilku minutach. Zresztą utwór ten najpełniej ukazuje w którym kierunku pójdzie grupa na kolejnej płycie. Kolejnym numerem zabierającym nas w stronę baśniowej psychodelicznej krainy jest „Que Vida”. Po prostu uroczy numer. I tyle. Łaaaał ale buja!!!
No ale tak łagodnie nie może być. „Seven and Seven Is” oznacza się garażową jazdą na pełnym biegu. Ta kinetyczna energia zawarta w tym utworze ciągnie w stronę pustej autostrady pełnej wytartych siedzeń. Wynurzający się z kolejnej baśni „The Castle” utrzymuje klimat spokoju a brzmienie klawesynu wspaniale współgra z gitarą klasyczną. Cudo.
No i „She Comes in Colors” brzmiący jak motyl zatopiony w kawałku bursztynu. Drugą stronę płyty zajmuje długi bluesowy jam „Revelation”. No cóż, „Da Capo” jest jedną z pierwszych płyt, które całą stronę wypełnia jeden długi numer. Kilka miesięcy wcześniej wydana była kompozycja „Sad Eyed Lady of the Lowlands” Boba Dylana zamieszczona na czwartej stronie albumu „Blonde on Blonde”. Na „Revelation” muzycy Love pokazują jak nie spartolić prostego bluesowego grania. Pokazują jak ten gatunek może brzmieć, gdy za instrumentami wiosłują szaleńcy. Luźny, naprowadzony adrenaliną napełniającą serce dźwięk „Revelation” pozostawia wielopłaszczyznowy urok. Posłuchaj tych subtelnych skomplikowanych niuansów wydobywanych przez Lee czy elektrycznych linii Echolsa, które z czasem mogą okazać się proste. Zanurz się w pętle basu i perkusji, a epizody przechodzenia w róg obfitości doprowadzają do muzycznej magii.
Posłuchaj sercem, umysłem, duszą całą tą mieszankę otwartych stanów świadomości.
To właściwie piękna sprawa wypuścić takie wydawnictwo. Szalona wizja grania, schizofrenia, psychodelia i kocioł łączenia melodii, jazzu i bluesa tworzy tę niebywale kolorową płytę.

Jeśli nie znasz tej pozycji albo zatrzymałeś się jedynie na „Forever Changes” nie trać czasu, koniecznie poznaj „Da Capo” bo warto wejść w ten baśniowy świat tym bardziej, że teraźniejszość jest taka mdła.




środa, 16 sierpnia 2017

CROSBY & NASH - Graham Nash David Crosby /1972/


1.   Southbound Train
2.   Whole Cloth
3.   Blacknotes
4.   Strangers Room
5.   Where Will I Be?
6.   Page 43
7.   Frozen Smiles
8.   Games
9.   Girl to Be On My Mind
10.   The Wall Song
11.   Immigration Man

Dlaczego nie spytasz drzew, czy cię lubią? Może kłamią i udają, że rosną dla Ciebie.
Jak łatwo jest uwierzyć jeśli w nocy jest światło. Najpierw spróbuj przywołać noc, potem zimę, potem jeszcze śpiew a jak już wszystko przywołamy to można zasłuchać się w niezwykłą opowieść o słonecznych brzegach rzeki zapomnienia. W otwartych drzwiach świat pusty od nocy. I zdaje się, że on patrzy na mnie, że przyczaił się i czeka. 
Debiut połowy kwartetu Crosby Stills Nash and Young czyli płyta „Graham Nash-David Crosby” powstał  w 1972 roku gdy Stills po raz kolejny nie mógł dogadać się z Youngiem. Dwaj kumple Crosby i Nash postanowili nie zwracać uwagi na to co dzieje się u ich współpracowników i weszli do studia aby nagrać tą płytę. 
A debiut ten jest po prostu wyśmienity i smakuje jak dobre stare wino. 
Ta płyta jest jak poranna rosa o zapachu słoneczników. Osadzona głęboko w tradycji amerykańskiej muzyki wywołuje niezapomniane chwile w trakcie słuchania. Kompozycje obu muzyków robią wrażenie. Czy country rockowe „Southbound Train” Nasha, czy jazzujące „Games” Crosby’ego, to nie ma znaczenia. To świetnie gra. Pozostaje tylko dać się unieść i swobodnie otworzyć swój umysł na te dźwięki. Jak zwykle harmonie wokalne zostały doprowadzone do perfekcji i ponownie powstała płyta, która wywarła ogromny wpływ na całe pokolenie amerykańskich wykonawców. Mamy tutaj utwory muzyków, które trzymają wysoki poziom. Wędrujące po jazzowej czułości „Whole Cloth” zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Tak dobry wokal Crosby’ego tylko utwierdza mnie w tym jak bardzo lubię go słuchać. Albo „Where Will I Be?” łagodna akustyczna piosenka z ładną melodią czy nawiązujący do jego pierwszej solowej płyty a znany z występów z muzykami Grateful Dead utwór „The Wall Song”. 
O! to jest brama. Pełen niesamowitego klimatu spływający w stronę psychodelicznej drogi „The Wall Song” nie znalazł się tu przypadkowo. Duch epoki nadal jest wyraźny. 
A Nash? Jego skłonność do bardziej popowych kompozycji w ogóle nie razi. „Blacknotes” to wysiłek wokalu i fortepianu zagrany na żywo, „Strangers Room” jest bardziej rockowe wspomagane przez orkiestrę a „Frozen Smiles” prowadzi do otwartych bram serdeczności. No i „Immigration Man” autobiograficzna opowieść będąca pod wyraźnym wpływem „Ohio” Neila Younga. Wspaniały utwór kończący ten album. 
Tak sądzę, że pory roku dyktować zgięciem przegubów, to piękna, wyśmienita taka umiejętność. My jej nie posiadamy, więc radzę, na południe wędrujmy milordzie. Szukam czarodzieja, czarodzieja, który powie:”mosty nie są już potrzebne”. 
I czarodziej był tu tylko przez chwilę ale zdążył musnąć moje myśli. Skierował mnie do lasu, do drzew. Dlaczego by nie spytać ich, czy mnie lubią? Może kłamią i udają, że rosną dla mnie.









środa, 9 sierpnia 2017

T.I.M.E. - Smooth Ball /1969/


1. Preparation G - 0:52
2. Leavin' My Home - 3:07
3. See Me As I Am - 5:46
4. I Think You'd Cry - 4:20
5. I'll Write A Song - 4:20
6. Lazy Day Blues - 1:44
7. Do You Feel It - 2:30
8. Flowers - 2:39
9. Morning Come - 10:03
10.Trust In Men Everywhere - 5:01


*Bill Richardson - Acoustic, Electric Guitars, Vocals
*Larry Byrom - Acoustic, Electric Guitars, Vocals
*Pat Couchois - Drums
*Richard Tepp - Bass Guitar,Vocals

Pochodzący z Los Angeles zespół T.I.M.E. swoje korzenie miał w garażowej kapeli o nazwie Hard Times. Bill Richardson oraz Larry Byrom byli głównymi gitarzystami grupy, która była główną miejscową atrakcją i miała zapewnione stałe występy w klubie Whisky A Go-Go. W 1966 roku Hard Times nagrali parę singli a rok później nagrali swoją jedyną płytę. Jednak gitarzysta Richardson opuścił zespół i przymierzał się do nowej formacji do której ściągnął Byroma. 
T.I.M.E. (Trust In Men Everywhere) bo tak został nazwany ten nowy zespół zadebiutował w 1968 roku płytą o tym samym tytule co nazwa grupy. Muzyka zawarta na debiucie to mieszanka psychodelii z popem, to płyta włócząca się gdzieś w okolicach The Byrds, The Hollies czy Buffalo Springfield. Już tutaj na uwagę zasługuje gra obu gitarzystów ale generalnie płyta do udanych nie należy.
Dopiero na drugiej płycie zaiskrzyło tak fenomenalnie, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. „Smooth Ball” wydana została rok później. To jest bardzo równa i mocna pozycja z kręgu tzw. heavy psychodelic. Oczywiście mamy tutaj i nawiązania do blues rockowej tradycji („Lazy Day Blues” czy „Do You Feel It”) ale wszystko podlane ciężkim sosem gdzie na pierwszy plan wysuwają się gitary. Solówki Richardsona będące choćby ozdobą „Leavin’  My Home”, „See Me As I Am” ukazują go jako nieprzeciętnego gitarzystę. Szczególne wrażenie robi trzeci kawałek na płycie „See Me As I Am” gdzie świetnie współgra wokal Richarda Teppa z gitarą, ciekawa melodyjna psychodelia łączy się tutaj z wycieczkami gitarowymi Richardsona. 
A zaraz potem jeden z najcięższych numerów na płycie, zagrany trochę w duchu Vanilla Fudge „I Think You’d Cry”. Tutaj Hammondy wychodzące z oddali potęgują jeszcze ciężkość utworu i znowu gitara wściekle atakuje organy a wszystko to trzyma krocząca linia basu Teppa. Oczywiście nie tylko pociąg gna do przodu, czasami jest spokojniej. Ballady „Flowers” i „Trust In Men Everywhere” wyróżniają się sfuzzowanymi gitarami z tajemniczymi klawiszami splątanymi w tle. Generalnie bez wątpienia kwasowe gitary trzymają wysoki poziom tych melodii doprowadzają do punktu wrzenia w prawie dziesięciominutowym numerze „Morning Come”. To wizytówka pracy obu gitarzystów. Trzymający w napięciu utwór jest jednym z sesji jamowych zespołu, które warto usłyszeć. Para gitarzystów wybiega z pełnej gamy efektów dźwiękowych jednocześnie dbając o to aby muzyka była żywa i nie nużąca. Posłuchaj tego albumu, bo warto.
No cóż, jak to bywa po jego nagraniu zespół T.I.M.E. przestał istnieć.
Byrom wraz z perkusistą Couchois założyli nową formację Ratchell, która z początku lat 70-tych nagrała dwa albumy, następnie Byrom zajął się pracą w studio. Richardson później zarządzał teatrami w San Diego a Tepp zmarł w 2004 roku na białaczkę.
Pozostała muzyka. Ciekawa, pełna energii i fajnej melodii. I to jest kolejna pozycja z kręgu psychodelicznego rocka godna poznania do czego i Was namawiam.





środa, 2 sierpnia 2017

JERRY GARCIA - Garcia /1972/


  • Deal (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Bird Song (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Sugaree (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Loser (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Late For Supper (Jerry Garcia)
  • Spidergawd (Jerry Garcia / Bill Kreutzmann / Robert Hunter)
  • Eep Hour (Jerry Garcia / Bill Kreutzmann)
  • To Lay Me Down (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • An Odd Little Place (Jerry Garcia / Bill Kreutzmann)
  • The Wheel (Jerry Garcia / Robert Hunter / Bill Kreutzmann)
  • Jerry Garcia - acoustic guitar, electric guitar, pedal steel guitar, bass, piano, organ, samples, vocals
  • Bill Kreutzmann - drums
Jerry Garcia powiedział kiedyś, że „Garcia” to zbiór lekkich, pełnych optymizmu, luźnych i otwartych utworów, które nagrał na swoim pierwszym solowym albumie. Zawsze gdy słucham tej płyty to reaguje pozytywnie na czułe i pełne wrażliwości granie Jerry’ego. I to nie tylko dlatego, że jestem jego wielkim fanem, ale też dlatego, że zaszło to daleko, pokonując po drodze wiele mil by na ostatku przytulić się do wielkich krain muzycznych i spokojnie oddać się wieczornej nocy. Ten pierwszy solowy album Garcii jest dosłownie solowy. Posiadając umiejętności gry na wielu instrumentach muzyk nagrał je sam na płycie z wyjątkiem perkusji. Jest ona obsługiwana przez wesołego perkusistę Grateful Dead, Billa Kreutzmanna. Jego gra jest taka jak ma być, bez żadnego dodatkowego dźwięku. Jest tak stała i solidna, że żadne trzęsienie ziemi nie wzruszy tej rytmiki. Album ukazuje intuicyjnie wyczuwalna grę Garcii na pedal steel gitar, co właśnie tworzy niezwykły nastrój na płycie.
Chociaż mamy tu także przerywnik bardziej eksperymentalny, który w macierzystej kapeli zostanie wykorzystywany w latach 80-tych pod nazwą space.
„Garcia” została nagrana w 1972 roku i znajdujemy na niej ślady tych najbardziej optymistycznych płyt grupy Grateful Dead. A więc blisko tu do „Workingsman’s Dead” oraz „American Beauty”. Oszczędne zagrane w spokojnym tonie praktycznie wszystkie utwory cechuje taka radość. No i wokal. To zbiór utworów zaśpiewanych najlepiej przez Jerry’ego.
„Deal” zagrany w umiarkowanym tempie, lekko countrowy, podobnie jak „Loser” właśnie zwraca uwagę na wokal i grę na pedal steel gitar. No jest tu też przecież wielki „Sugaree”, który stał się wielkim klasykiem Grateful Dead. Grany na koncertach osiągał czasami i siedemnaście minut. To jedna z moich ulubionych piosenek. A jest też i „Bird Song” znany nam z płyty „Reckoning” w wersji akustycznej. Tutaj zagrany w klimacie bluesowo psychodelicznym z organami na pierwszym planie.
„Late for Supper”, „Spidergawd” oraz „Eep Hour” to podróż ku nocnej przestrzeni. To najbardziej psychodeliczna część płyty. Przetworzony fortepian, który wybucha jak supernowa i rozchodzi się łagodnie po kosmicznych wzgórzach łączy nagrane różne odgłosy otaczającego nas świata w całość. Ale to nie jest spokojne. To wychyla się z mroku by wprowadzić niepokój. Na krótko. Wspaniała partia łagodnego fortepianu przy spokojnej perkusji nagle otula nas i ochrania. Nic już nam nie grozi. Spokojne gwiazdy wirują wśród ciepłej nocy. I ta leniwa gra na gitarze doprowadzająca nas do kolejnego numeru. „To Lay Me Down” to piosenka miłosna. Otwiera ją przyjemna gra na pianinie otulonym linią basu. Wkrótce pojawia się pedal steel gitar oraz łagodne brzmienie Hammonda. Tekst jest pełen emocji. Och! Posłuchaj tej linii granej przez Jerry’ego. To samo już powoduje dreszcze. I kończy się powolnym wejściem w głębinę.
No i „The Wheel” opowiadający aby życ swoim życiem i nie bać się. Kolejny raz łagodne dźwięki prowadzą nas ku tym przestrzeniom, oddalonym o wiele mil. Ale przecież docieramy tam. W nocy. Ciekawe, czy ktoś zastanawiał się nad tym, czy noc czuje? A może tak naprawdę wcale jej nie ma, tylko my śnimy o niej.