niedziela, 28 sierpnia 2022

NEIL YOUNG - Tonight's the Night /1975/

 


1.   Tonight's the Night
2.   Speakin' Out
3.   World on a String
4.  Borrowed Tune
5.  Come on Baby Let's Go Downtown
6.  Mellow My Mind
7.   Roll Another Number (For the Road)
8.  Albuquerque
9.  New Mama
10.  Lookout Joe
11.  Tired Eyes
12.  Tonight's the Night - part II




Gdy lato zamieniło się w jesień w 1973 roku, osiemnaście miesięcy po tym, jak album „Harvest” trafił do sklepów, Young miał 27 lat. Scena miłości i pokoju nadal funkcjonowała ale złe rzeczy, które przyniosła zaczynały pokazywać swoją drugą stronę. Gdy osiągasz swoje lata, pijesz za dużo, bierzesz za dużo narkotyków i przebywasz z ludźmi, którzy robią to samo spostrzegasz, że niektórzy twoi kumple idą za daleko. Ciała, które w młodości wydawały się niezniszczalne, zaczynają się poddawać. Dobre czasy nie są już tak dobre. W sierpniu 1973 roku, kiedy Young rozpoczął sesje z których powstała większa część „Tonight’s the Night”, znalazł się on w samym sercu takiej sceny.

Dwa wydarzenia w ciągu poprzednich dziesięciu miesięcy wstrząsnęły Neilem do głębi i ukształtowały to, jak powstał ten album. Były to smutne wieści. Najpierw zmarł gitarzysta i przyjaciel Danny Whitten (opisywałem to wydarzenie przy okazji kilku słów o „On the Beach”) przedawkowując valium a w czerwcu 1973 roku z powodu przedawkowania heroiny odszedł Bruce Berry, roadie dla Crosby’ego, Stillsa, Nasha i Younga i niezapomniany przyjaciel Youngowej sceny w L.A.

Tak więc „Tonight’s the Night” jest obarczony pewną dozą legendy, a mnóstwo opisów tej płyty stawią ją w charakterze przygnębienia, mroczności, stracie, zniszczeniu i końcu. Ale tak naprawdę jak słuchasz tego lp. to masz wrażenie jakbyś uczestniczył w hałaśliwej imprezie zorganizowanej przez bandę wykolejeńców, którzy bawią się swoim życiem.

Posłuchaj wokalu. W „Mellow My Mind” Neil śpiewa niczym zamroczony alkoholem gość. Nie lepiej jest w tytułowym. To nie jest zarzut. To jest wściekłość i jednak ból.

„Tonight’s the Night” jest albumem nie tyle o śmierci, co o żałobie. I choć chcielibyśmy myśleć o żałobie jako o godnym, opartym na rytuale działaniu – czarny welon, pełen stół, bliscy na zawołanie – to prawda jest taka, że żałoba może być niechlujna i wymykać się spod kontroli. Czasami żałoba może nawet wyglądać jak makabryczna celebracja, obejmująca życie jedną ręką, trzymając w drugiej skuloną postać śmierci. W takim właśnie miejscu znalazł się Young i jego zespół w tym okresie.

Kilka numerów wydaje się na początku istnieć bardziej dla grających je ludzi niż dla słuchacza, ale to poczucie wspólnoty między muzykami okazuje się być ogromną częścią uroku. „Speakin’ Out” to dźwięk zespołu, który czuje swoją drogę przez najbardziej podstawowe zmiany nut, ale nie to jest najważniejsze. Znaczenie leży w słuchaniu tych ludzi w tym pomieszczeniu, grających razem, w uczuciu, które wyczarowują swoją obecnością. Piękno muzyki leży w jej niedoskonałościach. W wspomnianym już „Mellow My Mind”, który ma niedokończony charakter, napięcie wywołuje wokal, który jest tak wyczuwalny, że każda zwrotka nabrzmiewa bólem, co jest niemal nieznośnie poruszające.

„Roll Another Number (For the Road)” to piosenka o końcu długiej nocy obezwładniającego upojenia alkoholowego w wykonaniu zespołu, który brzmi jakby właśnie doświadczył tej długiej nocy.

Neil zawsze był prawdziwym wyznawcą pokolenia hipisów, ale tutaj spojrzał na to bardziej trzeźwo. „Nie wrócę na Woodstock przez jakiś czas”, śpiewa w „Roll Another Number”, wyjaśniając, że jest „milion mil od tamtego dnia”. Droga, którą przebyło tak wielu z jego pokolenia, doprowadziła go tutaj, pijanego na ciemnej scenie, śpiewającego piosenki o śmierci i bezsensownej stracie.

Wyczarowujący piękno Ben Keith, grając na pedal steel, zapewnia warstwę napięcia w stosunku do często niechlujnej gry i szorstkiego brzmienia. W jego rękach dźwięki pedal steel nadają każdej piosence symfoniczną wielkość, a także poczucie życiowej godności. Popisowym numerem jest „Albuquerque”. Podczas gdy Young śpiewa o znikającym zachodnim krajobrazie, Keith wyczarowuje ogromne cumulusy, nadając im podskórny żal.

Stratę Whittena honoruje włączenie do albumu piosenki „Come on Baby, Let’s Go”, którą skomponował wraz z Youngiem i Crazy Horse w 1970 roku. Śmierć Whittena wydaje się niemożliwa, gdy ta piosenka tętni wielkim życiem. To zarówno celebracja, jak i lament. Słychać ich głosy w refrenie, słychać tych dwóch muzyków uświadamiających sobie w jednej chwili potęgę tego, co mogą zrobić razem. A album bierze tę ideę jako całość i rozszerza ją na nas. Ten rockowy show zaprojektowany został tak abyśmy czuli się jak na seansie obcowania ze zmarłymi.

Ale w końcu „Tonight’s the Night” to tak naprawdę płyta o życiu. Jak pijak pod koniec długiej nocy lub bokser ledwo trzymający się na nogach, płyta zatacza się, potyka i rzuca do przodu. Ten chwiejny chód może być oznaką uszkodzenia lub kontuzji, może być również znakiem sprzeciwu. Ponieważ jakaś siła, czy to zewnątrz, czy to coś, co sam na siebie sprowadzasz, próbuje cię sparaliżować. Ale tu musisz już sam się zatrzymać i zastanowić, bo wybrać drogę jest łatwo, problemem jest, aby była ona właściwa.









niedziela, 14 sierpnia 2022

THE KINKS - Muswell Hillbillies /1971/

 


 1."20th Century Man" (5:55) 
2. "Acute Schizophrenia Paranoia Blues" (3:30) 
3. "Holiday" (2:39) 
4. "Skin And Bone" (3:38) 
5. "Alcohol" (3:35) 
6. "Complicated Life" (4:02)
7. "Here Come The People In Gray" (2:57) 
8. "Have A Cuppa Tea" (3:43) 
9. "Holloway Jail" (3:25) 
10. "Oklahoma U.S.A." (2:38) 
11. "Uncle Son" (2:30) 
12. "Muswell Hillbilly" (4:56)

Ray Davies 

Dave Davies 

John Dalton 

Mick Avory


The Kinks w czasach swojej świetności.

Być może nigdy nie było bardziej wyjątkowego i trwałego brytyjskiego zespołu niż The Kinks. Bracia Davies kierowali swoją  podróż przez szczyty i koryta ponad 30 lat płonących sukcesów, fatalnych porażek, gwałtownych zmian stylistycznych, kultu bohatera, samozadowolenia i przemocy napędzanej narkotykami, zanim rozeszli się po 50-tych urodzinach Dave’a Daviesa, które odbyły się w pubie, w którym zaczynali swoją ścieżkę. Przez te wszystkie epoki rollercoasterowej historii londyńczyków, jedna nadrzędna była stałym elementem ich istnienia: niezrównana umiejętność pisania piosenek przez Raya Daviesa.

Pod koniec „złotej ery” zespołu ukazał się album „Muswell Hillbillies” ukazujący piękny portret podmiejskiego Londynu, z którego chłopcy pochodzą. Nie mamy tutaj wprawdzie żadnego indywidualnego przeboju ale mimo tego braku płyta ta jest najbardziej spójnym dziełem w ich dyskografii. Davies jak zawsze wnikliwie przedstawił z wielką siłą tematy współczesnego wyobcowania i narastającej kulturowej paranoi. Wcześniej nie poświęcał  czasu ani energii na flower power, a w 1971 roku nastrój tamtych czasów przesunął się z miłości i pokoju na strach i wstręt. Utwory na „Muswell Hillbillies” odzwierciedlają szalejące uczucia niepokoju, które miały zdominować lata 70-te i eksplodować we frustracji kolejnego pokolenia.

To, jak niesamowicie dobrze Davies skupił się na tym temacie, jest jednym z aspektów, które sprawiają, że jest to tak niezwykła płyta. Perspektywa działań widziana oczami wielu postaci jest przedstawiona poprzez zestaw piosenek o intuicyjnej i uzależniającej melodii, które zapadają i osadzają się w umyśle tak głęboko, jak każdy z ikonicznych hitów grupy. I jeszcze, Davies stworzył ten album jako rodzinny klaser fotograficzny, składający się z małych historii i migawek, które przedstawiają prawdziwe osoby z życia Daviesów, takie jak wujek Son i Rosie Rock.

Oddajmy głos Rayowi: „Po latach bycia zespołem singlowym, chciałem zrobić coś, co zdefiniowałoby The Kinks. Chciałem uczcić nasze pochodzenie. Moi rodzice pochodzili z Islington i Holloway w centrum miasta. Przeprowadzili się do Muswell Hill, gdy centrum zaczęto modernizować. Chciałem napisać album o kulturze i przemianie, jakiej dokonali, kiedy zostali przeniesieni na północ”.

A muzycznie też jest ciekawie. Otwierający płytę „20th Century Man” powinien być hitem jak nic. Ale tak to już jest. Zaczynający się od nieśmiałego akustycznego gitarowego uderzenia, w końcu następuje komunikacja z napędzającym rytmem, który jest podchwytywany i wzmacniany przez dudniącą perkusję Micka Avory’ego. Działanie w tle techniki slide nieśmiało akcentuje amerykański styl. Frazowanie Raya w początkowym wersie jest przycięte i wyciszone, jakby narrator był niepewny, czy zmierzyć się z rzeczywistością i swoją frustracją. Stopniowo wokal nabiera pewności siebie, a po pewnym wahaniu dochodzi do wrzenia:

„To jest XX wiek/ Zbyt wiele kłopotów/ To jest wiek szaleństwa/ Jestem człowiekiem XX wieku, ale nie chcę tu być”. Choć przesłanie może być ponure, ta piosenka naprawdę daje czadu. Podobna sytuacja jest w „Here Come The People In Grey”, natomiast „Acute Schizophrenia Paranoia Blues” jest o kimś, kto czuje, że nie ma już kontroli nad własnym życiem.

Davies: „”Uncle Son” to piosenka antypolityczna. Nie żebym wierzył w anarchię, ale wierzę w wolność. Miałem wtedy koszmarną wizję tego, czym może stać się społeczeństwo. Cały album ma w sobie wiele złowieszczych podtekstów. A przecież muzyka naprawdę buja i kołysze. Jest radosna i wesoła, tak. Mieliśmy w trasie sekcję dixielandową. Niewiele zespołów rockowych robiło to w 1971 roku. Ale to dodało kolorytu muzyce, którą pisaliśmy. To było wspaniałe uczucie mieć frazę graną na gitarze i powtarzaną przez rogi. To przywoływało erę tradycyjnego jazzu. To było patrzenie wstecz do poprzednich pokoleń”.

W większości „Muswell Hillbillies” funkcjonuje w stanie nieszczęścia, gdzie ból spotyka się z zabawą. Wyjątkiem jest „Oklahoma U.S.A.”. „Wychowała mnie moja starsza siostra, Rosie. To piosenka o tym, że poszła do pracy w fabryce a jej sposobem na ucieczkę było kino. Nie komputer, telefon czy inne gówno. Ucieczką Rosie było kino. Użyłem jej jako odskoczni, a potem odpłynąłem w swój własny świat”. Ray śpiewa lekko jak powietrze, które zdaje się unosić ją kilka stóp nad ziemią, a współczujący sposób, w jaki pokazuje nam kontrast pomiędzy mozolnym życiem dziewczyny a jej marzeniami, jest tak delikatny, że niemal baletowy.

Kontynuując wykazywanie się niezwykłą dalekowzrocznością, bystre oko i pióro Raya Daviesa skupiło się na kolejnym rosnącym społecznym problemie, anoreksji. „Żyje na krawędzi głodu/ I mówi, że nie ma apetytu/ A jej ojciec i matka, jej siostry i bracia/ Nie mogli zobaczyć jej, gdy przechodziła obok”. Genialne.

Ciekawy „Alcohol” jest pokazaniem kolejnego geniuszu Raya. Fantastyczne połączenie rocka z ragtimowym fortepianem i nowoorleańskim dźwiękiem, tworzy niedoceniony klasyk, który świetnie wykorzystuje tubę. Bu, bu, bu, buuuu.

Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę na „Complicated Life” niezwykle ładnej balladzie w stylu Appalachów, ale z akordeonem w roli głównej, bo czemu nie? Jest to opowieść o człowieku, który popadł w zdrowotną paranoję, więc zamknięte w sobie brzmienie płyty pięknie odzwierciedla zamknięte życie. Facet przyjmuje radę lekarza, by zredukować stres i doprowadza się do stanu samozaparcia, zamykając się w wirtualnej próżni: „Cóż, ograniczyłem kobiety, wyciąłem wódę/ Przestałem prasować koszule, czyścić buty/ Przestałem chodzić do pracy, przestałem czytać wiadomości/ Siedzę i kręcę kciukami, bo nie mam nic do roboty”. Potraficie wyobrazić sobie tego gościa, teraz w epoce internetu i innych wszelkich dóbr cywilizacji? A może to jest sposób na normalność w naszych czasach?










niedziela, 7 sierpnia 2022

THE YARDBIRDS - Roger The Engineer /1966/

 


1. Lost Women
2. Over, Under, Sideways Down
3. The Nazz Are Blue
4. I Can't Make Your Way
5. Rack My Mind
6. Farewell
7. Hot House Of Omagarashid
8. Jeff's Boogie
9. He's Always There
10. Turn Into Earth
11. What Do You Want
12. Ever Since The World Began


No cóż, oni powinny być klasykami i ich sława sięgać miała obu stron oceanu. Jednak The Yardbirds najbardziej znany jest z tego, że grało tam trzech wybitnych gitarzystów, z których ostatni Jimmy Page, przekształcił zespół w Led Zeppelin. Gdy słucham ich nagrań wyczuwam ogromny potencjał muzyków (co dowiodły późniejsze lata) i bardzo boleję nad zmarnowaniem kariery tej grupy.

Jeden z najbardziej przełomowych zespołów najbardziej przełomowej dekady muzyki rockowej, raczył nas singlami od „For Your Love” po „Think About It” oferując fantastyczne kombinacje gregoriańskich śpiewów, melodii inspirowanych środkowym wschodem i ostrymi riffami blues-rockowego boomu. Dlaczego więc The Yardbirds nie są darzeni takim szacunkiem jak ich rówieśnicy? Dlaczego jedna z najwspanialszych grup wczesnego muzycznego ataku tak kiepsko poczynała sobie na rynku. Przecież ich albumy posiadające pieniące się garażowe rajdy i eksperymenty psychodeliczne powinny być wygórowaną dostojnością i chlubą każdego miłośnika takiej muzyki. Ale nieudolne (który to już raz) zarządzanie i brak zdecydowania managementu czy idziemy w stronę komercji czy bardziej ambitnej ścieżki doprowadziły do upadku i zgliszcz. Na szczęście jak feniks za chwilę nastąpiło pełne odrodzenie, ale to już inna historia.

W 1966 roku The Yardbirds wydali swój najsilniejszy album w historii, zatytułowany „The Yardbirds”, ale stał się on znany jako „Roger the Engineer” ze względu na szkic (narysowany przez gitarzystę Chrisa Dreja) na okładce albumu, przedstawiający Rogera Camerona, inżyniera albumu. Współproducentem płyty był basista grupy Paul Samwell-Smith, który wkrótce opuścił zespół i został zastąpiony przez Jimmy’ego Page’a, który zastępował go na basie do czasu, gdy Dreja opanował ten instrument. Jednak centralnym wpływem, który ukształtował brzmienie tej płyty, jest innowacyjność i eksperymenty głównego gitarzysty Jeffa Becka. Jego ciężki blues i zniekształcenia gitary są przez wielu uważane za najwcześniejsze dźwięki heavy metalowe.

Ciekawość słuchania albumu potęguje już otwieracz, „Lost Women”. Napędzany linią basu i fantastyczną dynamiką leci prosto ku części środkowej gdzie harmonijka przejmuje solo a gitara tnie pojedyncze akordy aż do kulminacji, przy czym zwróć uwagę na dalsze pochody basu i perkusji. To jest klasyk na miarę „Good Times, Bad Times”. Ale gdy „Lost Women” reprezentuje ścieżkę mocno rockową tak „Over, Under, Sideways Down” zagląda w rejony psychodeliczne. Rozpoczynając od kolejnego pamiętnego, zainspirowanego wschodem riffu, wspomaganego przez klaskanie i skandowanie „Hey!” w tle, Relf maluje obraz młodzieńczej bujności i niepewności w swingującym Londynie. Po skocznym refrenie, następuje nagły spadek tempa, gdzie Relf śpiewa „Wheeennn will it ennnddd”, a wokal w tle oddaje się swojemu gregoriańskiemu fetyszowi. Prawie tak szybko jak się zaczęło, zespół wraca do otwierającego riffu, a także do reszty zagrywek, dając na zakończenie krótkie ale treściwe gitarowe solo aż po wyciszenia. Utwór popowy? No tak, ale tu masz też dowód na to, że pop może być pomysłowy i ekscytujący.

Jedyny wypad Jeffa Becka na główny wokal ma miejsce w psychodeliczno-bluesowym numerze „The Nazz Are Blue”, który jest przykładem lepszych rezultatów eksperymentów na tym albumie. Gdy głos może lekko razić, my wiemy co jest prawdziwą siłą pana Becka. Otóż podczas solówki gitarowej znowu udaje mu się pokazać swoją sprawność w nieoczekiwany sposób – ponad połowę solówki zajmuje pojedyncza nuta podtrzymująca. Biorąc pod uwagę, że rockowe umiejętności gitarowe często  mierzy się w milach na godzinę, wspaniale jest usłyszeć prawdziwego mistrza, który ujawnia moc, jaką może mieć pojedyncza nuta, gdy jest właściwie użyta.

Większość pozostałych utworów na albumie generalnie podąża za wzorcem ustanowionym przez te trzy początkowe piosenki, chociaż są i inne perełki. „Hot House of Omagarashid” to piosenka tak szalona jak jej tytuł, pełna bulgoczących efektów dźwiękowych, pulsującej perkusji i nonsensownych wokali. No i jest oczywiście ciężka i awanturnicza gitara solowa, która kładzie gorące solo na końcu numeru. Kolejnym dziwakiem jest „He’s Always There” mający psychodeliczny charakter numer ten pretenduje do klasyka gatunku. Jedynym minusem jego jest solo Jeffa, które po prostu kończy się za wcześnie.

Różnorodność płyty potwierdzają między innymi takie numery, jak: „Jeff’s Boogie” z fajnymi zagrywkami gitarzysty czy „I Can’t Make Your Way” penetrujący folkowe rejony, z wieloma harmoniami wokalnymi i harmonijką Relfa.

Odważny album „Roger the Engineer” został opisany jako ciężka, bluesowa wersja albumu Beatlesów. Niestety, The Yardbirds już nigdy nie nagrają takiego albumu. W październiku 1966 roku Beck odszedł z grupy, a inicjatywę przejął Page jako główny gitarzysta i producent. Przez następne dwa lata oryginalny The Yardbirds rozpadał się a niezrażony Page kontynuował działalność z uporem maniaka, zastępując odchodzących kolegów Robertem Plantem, Johnem Bonhamem i Johnem Paulem Jonesem, tworząc The New Yardbirds, który ostatecznie stał się Led Zeppelin.