poniedziałek, 21 września 2020

THE KINKS - The Kinks Are The Village Green Preservation Society /1968/

 


01. The Village Green Preservation Society - 2:46
02. Do You Remember Walter? - 2:24
03. Picture Book - 2:35
04. Johnny Thunder - 2:29
05. Last Of The Steam-Powered Trains - 4:08
06. Big Sky - 2:48
07. Sitting By The Riverside - 2:20
08. Animal Farm - 2:58
09. Village Green - 2:07
10. Starstruck - 2:19
11. Phenomenal Cat - 2:34
12. All Of My Friends Were There - 2:22
13. Wicked Annabella - 2:40
14. Monica - 2:13
15. People Take Pictures Of Each Other - 2:11

- Ray Davies (Raymond Douglas Davies) - lead vocals, guitar, keyboards, producer
- Dave Davies (David Russell Gordon Davies) - lead guitar, backing vocals, lead vocals (13)
- Pete Quaife (Peter Alexander Greenlaw Quaife) - bass, backing vocals
- Mick Avory (Michael Charles Avory) - drums, percussion
+
- Nicky Hopkins - additional keyboards
- Rasa Davies - female backing vocals


Tematem płyty „The Kinks Are the Village Green Preservation Society” jest nostalgia. Wiele utworów skupia się po prostu na wspominaniu przeszłości ale Ray Davies, główny dostarczyciel tekstów jest niepewny co do tego jak żyć – z jednej strony pragnie, aby przeszłość została zostawiona sama sobie a z drugiej strony jest rozczarowany i cyniczny co do niepewnego i obojętnego świata, który chce eksplorować. To że nie może wrócić do pełnego melancholii, niewinnego, prostego życia, które prowadził już w otwierającym płytę „Village Green” jest głównym tematem. Ukazuje on tu obie strony wewnętrznego konfliktu. Piosenkarz czuje się dobrze w Village Green, ale chce żyć własnym życiem, więc odchodzi, ale kiedy wraca, gdy zewnętrzny świat go męczy, widzi, że do wioski przybyli również inni, pragnący znaleźć ukojenie w idyllicznym, prostym miejscu. Ale dzięki ich obecności to niegdyś nostalgiczne miejsce nie jest już wyjątkowe, a wszystko co było kiedyś naturalne, przypomina wypolerowany antyk.

Teksty utworów zamieszczonych na tej płycie zadają pytanie: czy jest naprawdę sens wykorzystywanie wspomnień z przeszłości? Jeśli tak, czy doceniamy je za to, czym naprawdę były, czy po prostu spoglądamy na nie w różowych okularach, gdy starzejemy się i nasza rzeczywistość nas przygniata?

Mimo upływu 52 lat te kwestie nadal są aktualne i jakże rzeczywiste w obecnych czasach.

No a teraz porozmawiajmy trochę o muzyce. Każda z piosenek ma swoje unikalne i zapadające w pamięć melodyjne haczyki, które tworzą bogatą i bujną kompozycję, czasem psychodeliczną produkcję a namiętny wokal wciąga Cię dalej w słodko-gorzkie emocje. Dave Davies po wydaniu płyty powiedział:”to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy”, a jego brat Ray nazwał to „marzeniem zagubionego”.

Kapryśny otwierający utwór „The Village Green Preservation Society” wymienia wszystkie „staroangielskie” rzeczy, którym grozi wyginięcie, np. „małe sklepiki”, porcelanowe filiżanki i dziewictwo. To idealny początek, ponieważ tworzy nastrój na cały album. „Do You Remember Walter?” wspomina przyjaciela z dzieciństwa i zastanawia się, jacy są teraz gdy dorośli. Ray śpiewa:”Walter, pamiętasz, kiedy byłeś młody, a wszystkie dziewczyny znały Twoje imię?/ Walter czy to nie wstyd, że nasz mały świat się zmienił?”. Całość leci w tym samym nostalgicznym tonie, na tle wspaniałej perkusji i charakterystycznych dla Dave’a gitarowych uprzejmości, połączonych do tego z odważną grą na basie. Bardzo mocna melodia.

„Picture Book” jest prawdopodobnie najbardziej naturalnym wyborem dla singla, będąc numerem bardzo przyjemnym w słuchaniu, z mocnym basem i chwytliwym refrenem. Mnie natomiast bierze kolejna porcja. „Johnny Thunder” to po prostu świetna, radosna piosenka pop, oparta na entuzjastycznym brzmieniu, sugerowanym przez gitarę i świetne harmonie wokalne, które to napędzają do dania ci kuksańca:”Chociaż wszyscy starali się jak najlepiej/ Stary Johnny przysiągł, że nigdy, przenigdy nie skończy tak jak reszta”.

Całość przechodzi do ciężkiego rhythm and bluesowego „Last of the Steam Powered Trains”, który dodaje albumowi nieco różnorodności. To numer o niesamowicie kreatywnej strukturze. Piosenka rozwija się powoli i leniwie, po czym w miarę postępu utworu stopniowo nabiera energii, a pod koniec nawet przyspiesza. Brzmi jak powoli odjeżdżający pociąg, coraz szybciej…

Najbliższą psychodelicznemu zawiasowi jest „Big Sky”. Świetny riff i bębnienie przeplata się z mówionymi wersetami a wiktoriański posmak zwrotek rozjaśnia całość. Przyjemna piosenka „Sitting by the Riverside” zagrana została w stylu music hallu i bez dwóch zdań oddaje ona sielski obraz siedzenia na trawiastym brzegu rzeki z koszem pełnym piknikowskich wiktuałów. Wysoka i roztrzęsiona melodia nadaje mu kapryśny charakter, a klawesyn pod koniec refrenu właśnie przenosi nas w oniryczną atmosferę. Kolejnym numerem jest „Animal Farm”, prosty, rockowy numer z ładnym pakietem harmonii wokalnych szalejących przez cały album. To następny mocny punkt programu.

Kolejne piosenki zasługują na wspomnienie, ponieważ są tu smaczki bez których torcik byłby co najmniej gorzki. „Village Green” ma piękną, melancholijną melodię i to wystarczy. „Starduck” biegnie wzdłuż linii i to następna radosna popowa piosenka. Ładnie wkomponowane skrzypce podkreślają tylko charakterystyczny wokal, w refrenie zbliżający się do plażowego chłopca. Obszerne użycie fletu w „Phenomenal Cat” czyni z tego utworu dziwną psychodeliczną melodię spotęgowaną rymowanką o kocie a atmosferę wiejskiego jarmarku odczujesz w „All Of My Friends Were There”. Zaśpiewany przez Dave’a Daviesa „Wicked Annabella” opowiada mroczną historię o czarownicy i jej demonicznych niewolnikach. Muzyka stara się dopasować do tajemniczych metafor tekstów zmierzając w stronę acid rockowych dźwięków. Uff, po tych kwasach zespół przedstawia w bardzo niewinnej formule opartej na rytmach calypso, miłosną piosenkę „Monica”, która prowadzi do radosnego święta w zamykającym płytę numerze „People Take Pictures of each Other”.

„The Kinks Are The Village Green Preservation Society” udaje się zrobić dokładnie to, do czego dąży każdy album koncepcyjny, od początku do końca: opowiedzieć historię i sprawić byś żył nią przez cały czas trwania płyty. Niektóre z piosenek potrzebują trochę czasu, zanim wyrosną w Tobie, ale kiedy już się pojawią, nie będziesz w stanie wyrzucić ich z głowy. To w pełni angielska płyta a kiedy pragniesz złapać trochę świeżego wiejskiego powietrza i do tego czujesz się przygnębiony to zamiast wsiadać do samochodu i jechać po prostu włącz sobie płytę zespołu The Kinks i spójrz przez okno.







niedziela, 13 września 2020

TANGERINE ZOO - Tangerine Zoo /1968/



01. Gloria - 6:09
02. Trip To The Zoo - 3:53
03. Please Don't Set Me Free - 3:52
04. Nature's Children - 3:53
05. The Flight - 4:29
06. Mommy and Daddy - 1:45
07. Symphonic Psyche - 3:56
08. Crystalescent Heaven - 4:51
09. One More Heartache - 2:40

- Wayne Gagnon - vocals, rhythm guitar
- Tony Tavares - bass
- Donald Smith - drums
- Robert Benevides - lead guitar
- Ronald Medeiros - organ, harmonica


Tony Taveira: „Na początku nazywaliśmy się The Flower Pot. Dowiedzieliśmy się, że istnieje już zespół o tej nazwie, więc zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie ją zmienić. Więc w drodze na koncert zaczęliśmy rzucać najróżniejsze propozycje… wtedy nasz perkusista krzyknął „Tangerine Zoo!”. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, ale po paru chwilach zgodziliśmy się używać tej nazwy. Byliśmy w Newport na Rhode Island i występowaliśmy przed Vanilla Fudge. Podziwialiśmy ich. Dlatego nasze brzmienie zbliżało się do tego zespołu. Aranżacja na „One More Heartache” była właściwie ich aranżacją. Byliśmy zarozumiali a jedynymi facetami z którymi chcieliśmy gadać, to byli goście z Vanilla Fudge. Naszą debiutancką płytę nagrywaliśmy w Nowym Jorku. Producentem był Bob Shad, który pracował z Janis Joplin i Tedem Nugentem.
W 13 godzin nagraliśmy 9 piosenek. Płyta napędzana była przez całe hipisowskie towarzystwo. Nagrywaliśmy w nocy, od północy do piątej nad ranem. Wtedy studio jest najtańsze. Pomimo wielu substancji wyzwalających energię my byliśmy trzeźwi. Owszem wypiliśmy dość dużo alkoholu ale narkotyki płynęły wśród osób towarzyszących w studio. Nasza muzyka była zbyt trudna do zagrania aby w trakcie jej grania jeszcze lewitować”.
Ten pierwszy album zespołu zatytułowany „The Tangerine Zoo” został wydany w lutym 1968 roku i zawiera bardzo solidną kolekcję psychodelicznego rocka. Siedem z dziewięciu piosenek to oryginalne utwory napisane przez muzyków zespołu a dwa numery to covery. Po nagraniu płyty zespół rozpoczął występy promujące to wydawnictwo. Kampusy uniwersyteckie a następnie nocne psychodeliczne kluby umożliwiały dwa, a czasami trzy występy dziennie. W niektórych klubach Tangerine Zoo występowali wraz z Cream i Boston Tea Party. Podczas gdy to się działo, grupa została przywiązana do szeroko nagłośnionego Boston Sound promowanego przez wytwórnię MGM, która podpisała kontrakty płytowe z zespołami z Bostonu: The Beacon Street Union, Ultimate Spinach i Orpheus.
Debiutancki krążek grupy wyróżnia się fantastycznym gitarowym psychofuzem i ładnym brzmieniem organów, które wprowadzają czasami nastrój dołujących łódek płynących pod mostowymi filarami.
Album otwiera się intensywną przeróbką Van the Mana, „Glorią”, która tu istnieje przez ponad sześć minut a zawijający Hammond i przesiąknięta sprzężeniem zwrotnym gitara nadaje temu klasykowi piękny psychodeliczny makaron nurzający się prawdziwie w Lecie Miłości. Szalona atmosfera utworu zaznaczona jest instrumentalnymi solówkami i hałasami. Jeśli myślisz, że to było dobre, to następny numer to prawdziwy początek smakołyków. „Trip to the Zoo” jest skąpo zamaskowany, oszałamiająca linia basu nadaje posmak jazzowej ciężkiej, odlotowej muzyce. Tekst: „Weź mój mózg, mózg, mózg” nie pozostawia wątpliwością, o jaką podróż chodzi. Jeszcze dźwięki agresywnej harmonijki ustnej wżerają się do głowy oplatają każdy nerw. To czysta droga do fazy odlotowej ale jak to słuchasz to upewnij się, że twoja głowa mocno siedzi na karku. Muzyczna ekspansja umysłu kontynuowana jest w kolejnym utworze. Marszczący Hammond nadaje ton, przeciąga groźnie przez coś niedopowiedzianego. Bluesowy rytm uspokaja, całość zgrabnie prowadzi do uspokojenia.
Nature’s Child” to tytuł, który przywołuje wizje kapryśnej hipisowskiej muzyki. Brzmienie bliższe jest The Doors, ale mamy tu dużo garażu i dynamiki. Więcej tu gniewnej melancholii. Gitarowy popis ładnie przechodzi w organową orgię, popychając do kolejnej zwrotki. Ładny, harmonicznie rozwiązany numer.
Dudniący bas i wirniki Hammonda tworzą rozsądne podejście w utworze „The Flight”. Gitarowe sprzężenia zwrotne poparte idealną solówką napierają ze zdwojoną siłą w środkowej części numeru. To powinno trwać, trwać. Jeden z najlepszych fragmentów na płycie. „Mommy and Daddy” to krótka wstawka poparta dziecięcymi wokalami inspirowanymi londyńską ulicą.
No i maniakalny rytm, lekko łagodnej podróży rozpoczyna „Symphonic Psyche”. Chwytliwa melodia i wszędobylskie Hammondy czynią z tego numeru prawdziwą perełkę. Gitara wije się nie reagując na nic, tu nie ma granicy. To musiało się zdarzyć. Podtrzymujący wszystko bas jest strażnikiem rozwiązłości.
No i powoli zbliżamy się do końca płyty. Bardziej otwarty na przystępność „Crystalescent Heaven” mógłby nawet być przebojem. Otwarte, pełne życzliwości nutki miło wypełniają kolejne rowki płyty. Harmonie wokalne ładnie dopasowują się do reszty a całość pomaga odprężyć się i poczekać na ostatni numer.
One More Heartache” to szybki rocker zaczepiony w obwódkę psychodelicznego kręgu. Kolejne wiry organ w tle dodają maniakalne dźwięki a zwarta całość kończy się bardzo zaokrąglonym wysiłkiem dzięki czemu ten debiut zespołu Tangerine Zoo jest tak dobry.



piątek, 4 września 2020

BOB DYLAN - Moden Times /2006/



1. Thunder on the Mountain
2. Spirit on the Water
3. Rollin' and Tumblin'
4. When the Deal Goes Down
5. Someday Baby
6. Workingman's Blues #2
7. Beyond the Horizon
8. Nettie Moore
9. The Levee's Gonna Break
10. Ain't Talkin'



Gdy wyszedłem nocą do ogrodu cudów
Zranione kwiaty zwisały z winorośli
Gdy mijałem krystalicznie chłodną fontannę
Ktoś od tyłu uderzył mnie

Głos Dylana w ostatnich latach nigdy nie był tak dobry jak na płycie „Modern Times” z 2006 roku. Jest trochę rozstrzelony ale przecież gdybym chciał usłyszeć naprawdę dobry wokal, to sięgnąłbym raczej po Roberta Planta niż Dylana. Ale Dylan wpasowuje się w klimat nagrań i o to chodzi. Ot choćby ciepło i delikatność w „Spirit On the Water” czy pokazanie swojej mocniejszej nuty, która od czasu do czasu wślizguje się w kilka subtelnych akcentów (wstrzymywanie nut, łapanie oddechu itp.). To pomaga w skuteczności tych piosenek bez końca. „Modern Times” jest trzecia płytą typu „come back” Dylana. Pierwsze dwie to „Time Out of Mind” oraz „Love and Theft”. Na pewno dorównuje poprzedniczkom a nawet je przewyższa. Doznaję tutaj pewnego rodzaju magii i muszę zgodzić się z moim kolegą Mieszkiem, że „Ain’t Talkin’” jest jednym z najlepszych utworów Dylana. Stworzył w nim niesamowitą intensywność z fortepianem, skrzypcami i prostą perkusją, a w tekście zawarł opis stanu psychicznego z „płonącym” i „tęskniącym” sercem.

Nic nie mówię, tak chodzę
Przez zmęczony świat niedoli
Serce w ogniu, wciąż tęskni
Nikt na ziemi nigdy nie dowie się

Płyta zaczyna się świetnym akordem. „Thunder on the Mountain” tworzy złowieszczy obraz katastrofy, łącząc ze sobą grupę wersów, które są powiązane jedynie tonem ich treści. Bluesowo countrowe rytmy uciszają zagrania zespołu a melodyjność na wskroś bardzo dobrze tu się czuje. W podobnej konwencji Dylan nagrał znane już stare standardy, przerabiając ich teksty. „Rollin’ and Tumblin”’ i „The Levee’s Gonna Break” pokazują Dylana jako wiarygodnego bluesowego człowieka. Uzależniający rytm w tym drugim numerze staje się coraz bardziej satysfakcjonujący przy kolejnych odsłuchach. A taki solidny, refleksyjny utwór jak „Workingman’s Blues #2”. To obok wspomnianej już „Ain’t Talkin”” najbardziej odkrywcza piosenka na „Modern Times”. Ten ton utworu najlepiej oddaje obecny stan umysłu Dylana. Natychmiast przychodzą na myśl słowa takie jak „spacerując przez miasta zarazy” i „świat jest pełen spekulacji”. Fakt, że temat ten jest skąpany w muzyce, która nie brzmi współcześnie, nie ma najmniejszego wpływu na jego aktualność, ponieważ zastosowanie ma wszędzie i zawsze. No i „Someday Baby” w którym słyszę ducha Muddy Watersa przechodzącego przez głos Dylana gdy mówi: „Cóż nie chcę się chwalić, ale skręcę ci kark/ Kiedy wszystko inne zawiedzie/ Sprawie, że będzie to kwestia szacunku do samego siebie”, podczas gdy gitary zawodzą a rytmy odbijają bluesowe piosenki z minionych lat.

Mówią, że modlitwa ma uzdrawiania moc
Więc módl się za mnie, matko
W sercu człowieka może mieszkać zło
Próbuję kochać bliźniego i czynić dobrze innym
Ale och, matko, nie idzie mi to

Dla mnie to jednak te wolniejsze piosenki wyróżniają „Modern Times”. „Spirit in the Water” ma bardzo jazzowy klimat ale jest bardzo wzruszającą pieśnią w refleksyjnym i kontemplacyjnym nastroju. To pieśń o miłości. Natomiast „Nettie Moore” odzwierciedla niespokojny świat i jest prawdopodobnie mrocznym koniem tego albumu. Opiera się na pojedynczym brzmieniu perkusji i przyciąga słuchacza szarpiąc za struny serca szczególnie w trakcie gdy głos Dylana jest bliski pęknięcia.

Cierpienie nie ma końca
Każdy zaułek i rysa ma swe łzy
Nie gram, nie udaję
Nie pielęgnuję żadnych zbędnych obaw

Modern Times” to solidne wydanie. To nie jest płyta, która zmieni świat ale Dylanowi nie o to chodzi. On zadowala się po prostu wyrażeniem swojego niepokoju, bólu, niezadowolenia i rozczarowania. Muzycznie Bob łączy tutaj po raz kolejny w sobie wiele wpływów sprzed rock’n’rolla, takich jak blues, country, jazz i od czasu do czasu w tym brzmieniu pojawia się nutka rockabilly. Brzmienie płyty zostało nieco złagodzone, aby odsłonić Dylana w bardziej refleksyjnym i kontemplacyjnym nastroju. Nawet szybsze numery są rozgrywane z nieco większą łatwością. 
Bez dwóch zdań słuchając tej płyty należy zwrócić uwagę na zespół wspierający Dylana. Denny Freeman, Tony Garnier, Donny Herron, Stu Kimball oraz George Receli pozwoliłem sobie na wymienienie nazwisk tych muzyków bo zasługują na to. Posłuchajcie jaka idealna spójność panuje między nimi. To jest kolejna rzecz, która w znacznym stopniu przyczyniła się do stworzenia tak wspaniałego albumu.
Chociaż „Modern Times” nie ma lirycznej gęstości, surrealizmu i niedwuznaczności wczesnych dni Dylana, to ma większe ciepło, więcej zabawy i cudownie zabawnych chwil. I jeśli na tym polega starzenie się, to nie jest to wcale taka zła rzecz.

Nic nie mówię, tak chodzę
Drogą w górę, za zakręt
Serce w ogniu, wciąż tęskni
W ostatniej dziurze na końcu świata