niedziela, 23 kwietnia 2023

THE KINKS - Lola Versus Powerman and the Moneygoround Part One /1970/

 

1. The Contenders - 2:41
2. Strangers (Dave Davies) - 3:18
3. Denmark Street - 1:59
4. Get Back In Line - 3:04
5. Lola - 4:01
6. Top Of The Pops - 3:39
7. The Moneygoround - 1:43
8. This Time Tomorrow - 3:21
9. A Long Way From Home - 1:52
10.Rats (Dave Davies) - 2:38
11.Apeman - 3:51
12.Powerman - 4:16
13.Got To Be Free - 2:59

*Ray Davies - Lead Vocals, Guitar, Harmonica, Keyboards, Resonator Guitar
*Dave Davies - Lead Guitar, Banjo.  Vocals
*Mick Avory - Drums, Percussion
*John Dalton - Bass Guitar, Backing Vocals
*John Gosling - Keyboards, Piano, Organ

Temat działalności wytwórni muzycznych względem wykonawców podejmowany był nie raz ani dwa. Niektóre prace dają nam prawdziwy wgląd w te sytuacje. Zaczynasz z wysokimi artystycznymi aspiracjami, a okazuje się, że trafiłeś do systemu tak brudnego jak cuchnący kanał. Świetnie opisał całą sprawę Ray Davies na wydanym w 1970 roku albumie „Lola Versus Powerman and the Moneygoround Part One”. W tym czasie kariera The Kinks lekko się zachwiała. Ich ostatnie dwa albumy spotkały się z ogromnym uznaniem krytyki, ale nie sprzedały się zbyt dobrze. Z powodu zakazu występów w USA wysiłki promocyjne przyniosły znikome efekty i wtedy na drogę wkroczył przemysł muzyczny: chciwy dyrektorzy, brak kontroli nad ich wydawnictwami, szybkie i luźne praktyki księgowe, presja pisania przebojowych singli i sprzedawania miliardów albumów. Davies na swój sposób zareagował na tą sytuację. Wykorzystując swój dowcip oraz celny komentarz stworzył szereg piosenek dodając do nich jeszcze rodzynkowy szczyt: ponadczasowy przebój. Przemysł muzyczny dostaje tu niezłego łupnia i to w sposób inteligentny i gustowny. W końcu wersy: „Idziesz do wydawcy i grasz mu swoją piosenkę/ On mówi „Nienawidzę twojej muzyki i masz za długie włosy/ Ale podpiszę kontrakt, bo nie chciałbym się mylić”” są wystarczająco mocne.

Album rozpoczyna się folkowo bluesowym „The Contenders”, po czym następuje jedna z najbardziej poruszających piosenek, jakie słyszałem, „Strangers”, Dave’a Daviesa. Numer jest muzycznym i lirycznym arcydziełem, z prostą strukturą akordów i aranżacją, posiloną niemal żałobną perkusją Micka Avory’ego, służącą wzmocnieniu oddziaływania słów:  „Więc jesteś tu, gdzie przybyłem/ z ziemi, skąd przybywają przegrani/ więc będziemy dzielić tę drogę, którą podążamy/ uważaj na nasze słowa i strzeż naszych rozmów/ Weźmiemy co chcemy i rozdamy resztę/ nieznajomi na drodze, na której jesteśmy/ nie jesteśmy dwojgiem, jesteśmy jednością”. Po napisaniu tej pięknej rzeczy, naturalnym jest podzielić się nią ze światem. I tutaj rozpoczyna się atak na wydawcę, który ma swój „nos” i wie swoje. „Masz melodię, która jest w twojej głowie, chcesz ją umieścić/ więc bierzesz ją do wydawcy, żeby zobaczyć co powie/ on mówi „Nienawidzę melodii, nienawidzę słów, ale powiem ci co zrobię”/ Podpiszę kontrakt i zabiorę na ulicę, zobaczę czy to się uda/ może nawet usłyszysz ją na rockandrollowej paradzie przebojów”. Nasz bohater opuszcza „Denmark Street” całkowicie zniechęcony tym doświadczeniem i zbulwersowany komercjalizacją muzyki, jak i ordynarnym odrzuceniem jego twórczości. Następnym krokiem jest zwątpienie. „Get Back In Line” porusza kwestię społecznego piętna bezrobocia, jest to utwór bliski sercu zespołu o tak silnych robotniczych korzeniach. Ale wers: „Teraz myślę o tym, co powiedziała mi moja mama/ zawsze mówiła, że to się nigdy nie uda” oddaje drugą stronę. Muzycznie Dave ciekawie używa techniki bottleneck, która zostaje wzmocniona przez soulowe brzmienie organów elektrycznych. Zdesperowany bohater, by uniknąć życia w cichej desperacji, wraca do gitary i tworzy chwytliwa piosenkę z mocnym haczykiem. Temat transwestytyzmu odegrał znacząca rolę w latach 70-tych w twórczości takich artystów jak David Bowie i Lou Reed, a „Lola” w znacznym stopniu wprawiła koła w ruch. Osadzone na tle „starego Soho” Davies opisuje spotkanie z osobą, która „chodzi jak kobieta, ale mówi jak mężczyzna”. Chwytliwy refren sprawia, że jest to jeden z największych singli Kinksów. Mam wrażenie, że Ray Davies mógłby pisać hit za hitem, gdyby tylko chciał. Oczywiście dostałeś się na „Top of the Pops”. To najbardziej pogardliwy numer, który w sarkastyczny sposób pokazuje, że bycie ma szczycie listy przebojów nagle sprawia, że wszyscy stają się twoimi najlepszymi przyjaciółmi, a magazyny zadają setki bzdurnych pytań byle tylko cię dopaść. Ten tekst pokazuje drogę na szczyt po kolei: „Teraz moja płyta jest numerem 11 w BBC/ ale numer 7 w NME/ teraz Melody Maker chce przeprowadzić ze mną wywiad/ i zapytać o mój pogląd na politykę i teorie na temat religii/ Teraz moje płyta jest pod numerem 3/ a pewna kobieta rozpoznała mnie i zaczęła krzyczeć/ to wszystko wydaje się być szalonym snem/ zostałem zaproszony na kolacje z królową/ i teraz mam przyjaciół, o których istnieniu nie miałem pojęcia/ To dziwne, jak ludzie chcą cię mieć, gdy twoja płyta jest tak wysoko/ teraz mój agent zadzwonił do mnie i powiedział/ „Synu, twoja płyta jest na pierwszym miejscu”. Tak to działa, nieprawdaż? „The Moneygoround” jest jeszcze bardziej osobisty. Davies lamentuje: „Jeśli kiedykolwiek dostanę swoje pieniądze, będę zbyt stary i siwy, by je wydać”. Ostatni rozdział albumu również nie zawodzi. Rozdzierający serce „This Time Tomorrow” posiada tak silną melodię, że pozostaje w głowie przez kilka dni, a aranżacja łączy w sobie zarówno subtelność jak i siłę. Każda zmiana wiąże się ze stratą, a „A Long Way from Home” daje naszemu bohaterowi okazję do autorefleksji nad wszystkim, co stracił w pogoni i osiągnięciu sukcesu. Jego spokojną zadumę przerywają ostre dźwięki gitary w „Rats”, podróży przez metropolię, osoby, która ma już absolutnie dość tego zgiełku i przepychania się łokciami. A od tego już tylko krok do fantazji o ucieczce od społeczeństwa do kobiety którą: „Będę cię ogrzewał, a ty będziesz utrzymywać mnie przy zdrowych zmysłach/ będziemy siedzieć na drzewie i jeść banany przez cały dzień”. Blues rockowy numer „Powerman” jest kolejnym atakiem na przemysł muzyczny, choć bohater wydaje się być pogodzony ze swoim losem i odnajduje w nim dodatnie strony: „ On ma moje pieniądze i prawa wydawnicze/ ale ja mam swoją dziewczynę i jest mi dobrze”. Całość zamyka bardziej optymistyczny „Got To Free”, który oparty jest częściowo na otwieraczu. Bohater zakreśla koło ale „Dostałem wolność robienia tego, co chcę, mówienia tego, co chcę i przeklinania, jeśli lubię”.

Więc jeśli chodzi o wielkie rockandrollowe pierdol się, to ten album jest jednym z najlepszych.




niedziela, 2 kwietnia 2023

FERRE GRIGNARD - Captain Disaster /1968/

 


 

1.   I Won’t Have A Dance
2.   Tell Me Now
3.   Yama Hey
4.   My Friend
5.   Hansie Pansy
6.   Down In The Valley
7.   The Pirate Song
8.   Pleasure Train
9.   Captain Disaster
10. The Lost Affair



Oto artysta wyklęty, urodzony w 1939 roku w środowisku mieszczańskim, z którym później nie chciał mieć wiele wspólnego. Studiował sztukę, uzyskał dyplom beatnika, by w końcu udać się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Wrócił do Europy i założył zespół muzyczny wraz z bratem i kumplem. Ich występy odbywały się pod koniec lat 50-tych i zyskały pewną sławę na antwerpskiej scenie artystycznej. Czasem ludzie mówili – „On ma bluesa, mimo że nie mówi ani słowa po angielsku”. Ferre Grignard nauczył się gry na gitarze będąc harcerzem a podczas wielu harcerskich spotkań i obozów tworzył muzykę, którą sam wykonywał. Był to początek rockowego szaleństwa, a nagrania były w stylu modnego wówczas skiffla, który nieco później prześlizgnął się w bluesa. Charakterystyczny, nosowy skifflowy wokal towarzyszyć będzie artyście przez całą drogę muzyczną. Wraz z swoim zespołem Grignard bierze udział nawet w konkursie piosenki, który zresztą wygrywa co daje mu i kolegom impulsu do późniejszej kariery. W 1964 roku w Antwerpii otwarto kawiarnię muzyczną De Muze i Grignardowi pozwolono tam występować w każdy czwartek a towarzyszyli mu George Smits grający n a gitarze i harmonijce oraz Miel De Somer na washboardzie. Ich świetna piosenka „Ring Ring I’ve Got To Sing” odniosła tam taki sukces, że jeden z właścicieli De Muze, Walter Masselis, zainwestował pieniądze na wydanie jej na singlu. Pierwsze 500 egzemplarzy sprzedało się natychmiast. Łowca talentów z wytwórni Philips, Hans Kusters zlecił  wykonanie nowego nagrania i singiel stał się hitem w krajach Beneluksu i Francji. Śpiewane w łamanym angielskim, sprawiającym niechlujne wykonanie piosenki „Ring, Ring I’ve Got To Play” i „”My Crucified Jesus” oferowały mieszankę skiffle w stylu Lonnie Donegana i szorstkiego bluesa. Ferre Grignard ze swoim hipisowskim wizerunkiem, długimi włosami i nonszalanckim wyglądem nazywany był czasem flamandzkim Bobem Dylanem. Muzycznie również oscylował wokół autora „Like A Rolling Stone”. W 1966 roku Grignard wystąpił w paryskiej Olimpii, a następnie w słynnym Star Clubie w Hamburgu. W planach były też występy w Londynie. Pomimo, że nic z nich nie wyszło, Ferre zaczął być sławnym a po wydaniu drugiej płyty „Captain Disaster” nawet bogatym. Grignard żył zgodnie ze swoim wizerunkiem: dziko i swobodnie.

Podobna była muzyka zawarta na tym krążku, utrzymana w duchu psychodelicznego folku. Muzyk zabiera nas w swoje własne miejsce, flirtuje z szamańskimi rytmami ale ukazuje też swoje intymne wcielenie. Album wyprodukował Rikki Stein, który do tej mieszanki oryginałów oraz odświeżonych tradycyjnych utworów dodał sporą dawkę orkiestracji wspomaganą efektami psychodelicznymi. Już początek płyty pokazuje efekty działań całej ekipy. Prosta, akustyczna gitara, na którą dodaje swój jęczący wokal Grignard staje się coraz bardziej intrygująca, po tym jak Stein dodaje różnego rodzaju psychodeliczne orkiestracje. Numer nabiera kolorytu a końcowy efekt jest naprawdę fascynujący. Zresztą, nostalgia i intymność o której wspominałem odbija się szerokim echem w „Tell Me Now”, która mogłaby być typową popową balladą, gdyby nie kolejne efekty produkcyjne Steina. Tym razem podrasował on wokal Ferre’ego oraz dodał strumień psychodelicznych smyczków, nadając całości charakter kwasowego nastroju. Ale cały album nie jest w tym klimacie. Oto „Yama, Yama Hey”. Intensywny wpływ Dylana absolutnie nie przeszkadza a refren wręcz dobija do tych samych drzwi co mistrz. Ten chwytliwy i radosny tekst „Yama, Yama, Hey” długo błąka się w głowie i z trudem ją opuszcza. I jeszcze raz „yamma, yeeteee,  yammma, yeetee, hey”. A to nie wszystko. „My Friend” obraca się w mocno kwasowych odlotach wspartych brzęczącą w tle gitarą i wysuniętą na pierwszy plan nutą orkiestry natomiast „Hansie Pansy” poszukuje mrocznych dźwięków, wprowadzając na płycie niepokój i niepewność. Halucynacyjny i niechlujny „Down In The Valley” toczy się niczym parowóz po rowkach i nawet nie wiesz kiedy już dojeżdża do stacji. Ta chwytliwa melodia trzymająca countrową gitarę wspomagana jest bluesową harmonijką, a całość brzmi jakby to było nagrane gdzieś na zapadłej stacji w środku Ameryki. Dlaczego więc zaraz nie wrzucić tradycyjnej morskiej szanty, opowiadającej o starych wilkach morskich. „The Pirate Song” ponownie wyróżnia się fantastyczną melodią i interpretacją godną pochwały. Nie sposób tez przejść obojętnie przy tytułowym numerze. Otoczony rockową aranżacją jest chyba najbardziej komercyjnym przejawem albumu. Wokal Grignarda brzmi jakby walił z bicza a nakładki Steina spowalniające numer nakrywa psychodeliczny koc.

I taka to jest płyta tego zapomnianego belgijskiego barda, bo kto jeszcze pamięta zapomnianych belgijskich bardów.

 

Ps. Ferre Grignard nigdy nie płacił podatków ze swoich tantiem, więc jego majątek w 1979 roku został publicznie sprzedany a on sam trzy lata później umarł w nędzy.