Wyśniłem ten
utwór. Po prostu. Tuż nad ranem zakołatał mi się w głowie i został na cały
dzień. Akurat musiałem wtedy pojechać do innego miasta, a będąc tam poszedłem
do sklepu muzycznego i kupiłem sobie płytę, na której jest ten numer. Wracając
do domu jechałem autostradą, a w odtwarzaczu oczywiście pogrywała świeżo
kupiona płyta. Światła słabły na drodze, powoli zmęczenie dawało znać o sobie i
oto widzę przed sobą powitalne neony hotelu. Ok, czuję, że coś się tam wydarzy,
coś co nas zachwyci lub przerazi, ale nie wiem co. Zespół wpada w spokojny
rytm, gdy kierowca wjeżdża na parking i idzie trochę sztywno do holu. Wita go
kobieta o tajemniczym wyglądzie. Ma piękną twarz, ale w jej oczach jest coś, co
brzmi jak dzwonek ostrzegawczy, pogłos z głębi pamięci naszych przodków. „To
może być Niebo albo Piekło” - myśli
wypełniając formularz hotelowy. Istota o twarzy anioła i oczach diabła zapala
świecę i pokazuje mi pokój. Jestem zbyt zmęczony aby zauważyć, że wszędzie palą
się świece. Czyżby w tak nowoczesnym, ekskluzywnym hotelu nie było światła
elektrycznego? W korytarzu słychać głosy, które mówią: „Witamy w Hotelu
California”. Pokoje z lewej strony, te nieparzyste szepczą „Takie piękne
miejsce”, a te parzyste z prawej strony szepczą „Taka urocza twarz”. Obraz przechodzi
w inną scenę. Światła hotelu są słabe, cienie przemykają po dziedzińcu, gdzie
niektórzy goście tańczą leniwie. Jest gorący i parny wieczór. W półmroku
tancerze wyglądają zagadkowo. Być może są duchami, a może to tylko sen.
Niektórzy tańczą by pamiętać, inni, by zapomnieć. Gitary płaczą z bólu i znów
pojawia się głos. „Witamy w Hotelu California. Takie piękne miejsce. Taka
urocza twarz”. Nagle wszystko się wyostrza, a otoczenie staje się przerażająco
realne. Na suficie znajdują się lustra, szkło jest jasne i gładkie. Na bocznym
stoliku stoi różowy szampan z lodem w błyszczącym metalowym wiaderku. Wszędzie
widać oznaki luksusu i bogactwa. A diabeł wyjaśnia: „Wszyscy są więźniami naszego własnego
umysłu”. Wtedy dostrzegam stół zastawiony na ucztę. Tuzin noży ze stali dźga
mięso ale goście nie mogą zabić bestii. Jak długo tu jestem? Dzień? Całe życie?
Nasz bohater biegnie do drzwi, desperacko pragnąc uciec od tego życia, pełnego
nadmiaru i rozpusty i wrócić do świata, z którego pochodzi. W holu portier mówi
mu, żeby się zrelaksował. „Możesz się wymeldować”, mówi, „ale nigdy nie możesz
odejść”. Wraz z tym przesłaniem, gitary Dona Feldera i Joe Walsha stanowią
dwuczęściową pochwałę utraconej niewinności, beztroski smak niewinności. To
zarazem ostrzeżenie dla tych, którzy wierzą, że bogactwo jest jedyną miarą
sukcesu.
Piąty album
grupy Eagles jest przejściowy pod kilkoma względami. Gitarzysta Bernie Leadon,
który miał silny wpływ na brzmienie country zespołu we wczesnych latach, został
zastąpiony przez rockera Joe Walsha, który wcześniej stał na czele grup James
Gang i Barnstorm. W rezultacie brzmienie zespołu stało się bardziej rockowe,
ale nigdy nie porzuciło swej popowej wrażliwości. Tematycznie, muzycy Eagles
opisali album jako metaforę postrzeganego upadku Ameryki. Don Henley, główny
autor tekstów oraz wokalista i perkusista grupy wyjaśnił, że wykorzystał
Kalifornię jako makrokosmos całych Stanów, z komentarzami na temat natury
sukcesu oraz pesymistycznej wizji amerykańskiego snu. Po tym wyjątkowym artystycznym
arcydziele jakim jest tytułowy numer,
zespół serwuje kilka utworów, które stały się wielkimi hitami. „New Kid In
Town” to prawdopodobnie jedna z najwspanialszych piosenek country rockowych. Ma
świetne akordy, piękną mieszankę instrumentów i wspaniałe gitary Dona Feldera,
mniej subtelne niż w utworze tytułowym ale za to bardziej ekscytujące. Ten
śpiewany przez Glena Freya numer wznosi się na klawisze w trzeciej zwrotce, by
następnie płynnie przejść z powrotem do początkowym nut. „Life In the Fast Lane”
zawierający ciężki gitarowy riff Joe Walsha czyni ten kawałek bardziej rockowym
pomimo świetnego haka jakim jest niemal dyskotekowy rytm. Kolejnym hitem stał
się hard rockowy „Victim of Love”, który udowadnia, że Eagles potrafią jeszcze
mocniej rozgrzać fotele a całość wieńczy świetne zejście do solówki slide
Walsha. No i zakończenie płyty. Absolutne arcydzieło Henleya: „The Last
Resort”. „Możesz zostawić wszystko za sobą i popłynąć do Lahaina/ Tak jak
zrobili to misjonarze wiele lat temu/ Przywieźli nawet neon „Jezus nadchodzi”/
Przynieśli brzemię białego człowieka, przynieśli panowanie białego człowieka/
Kto zapewni wielki projekt, co jest twoje, a co moje?/ Bo nie ma już nowej
granicy, musimy sobie poradzić tutaj/ Zaspokajamy nasze niekończące się potrzeby
i usprawiedliwiamy nasze krwawe czyny/ W imię przeznaczenia i w imię Boga”.
Muzyka towarzysząca tym słowom, jest doskonała: piosenka zaczyna się jako
powolna, nieśmiała ballada, by nabrać ogromnej mocy, gdy syntezatory odtwarzają
dźwięk instrumentów smyczkowych przejmując scenę. To zakończenie płyty jest
krytyką amerykańskiego snu i podboju Dzikiego zachodu, pociągającego za sobą
tak zwany ciężar białego człowieka, ale nawiązuje również do wszystkich
pięknych miejsc, które człowiek jest w stanie zepsuć i zniszczyć, jak
stwierdził Henley w jednym z wywiadów.
„Hotel
California” to bez wątpienia fundamentalny klasyk rocka, którego nie powinno
zabraknąć w Twojej muzycznej kolekcji. Świetnie wykonany album, który pokazuje
ciemną stronę zachodniego świata w całej jego rozrzutności.
Ps. W sieci
krąży wiele opinii o tym albumie, dużo (o zgrozo) negatywnych a jednym z
powodów tej negatywności jest to, że „Hotel California” jest za bardzo radiową
płytą. Jezu! Ile bym dał aby teraz w radiu leciały takie płyty.