niedziela, 2 kwietnia 2023

FERRE GRIGNARD - Captain Disaster /1968/

 


 

1.   I Won’t Have A Dance
2.   Tell Me Now
3.   Yama Hey
4.   My Friend
5.   Hansie Pansy
6.   Down In The Valley
7.   The Pirate Song
8.   Pleasure Train
9.   Captain Disaster
10. The Lost Affair



Oto artysta wyklęty, urodzony w 1939 roku w środowisku mieszczańskim, z którym później nie chciał mieć wiele wspólnego. Studiował sztukę, uzyskał dyplom beatnika, by w końcu udać się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Wrócił do Europy i założył zespół muzyczny wraz z bratem i kumplem. Ich występy odbywały się pod koniec lat 50-tych i zyskały pewną sławę na antwerpskiej scenie artystycznej. Czasem ludzie mówili – „On ma bluesa, mimo że nie mówi ani słowa po angielsku”. Ferre Grignard nauczył się gry na gitarze będąc harcerzem a podczas wielu harcerskich spotkań i obozów tworzył muzykę, którą sam wykonywał. Był to początek rockowego szaleństwa, a nagrania były w stylu modnego wówczas skiffla, który nieco później prześlizgnął się w bluesa. Charakterystyczny, nosowy skifflowy wokal towarzyszyć będzie artyście przez całą drogę muzyczną. Wraz z swoim zespołem Grignard bierze udział nawet w konkursie piosenki, który zresztą wygrywa co daje mu i kolegom impulsu do późniejszej kariery. W 1964 roku w Antwerpii otwarto kawiarnię muzyczną De Muze i Grignardowi pozwolono tam występować w każdy czwartek a towarzyszyli mu George Smits grający n a gitarze i harmonijce oraz Miel De Somer na washboardzie. Ich świetna piosenka „Ring Ring I’ve Got To Sing” odniosła tam taki sukces, że jeden z właścicieli De Muze, Walter Masselis, zainwestował pieniądze na wydanie jej na singlu. Pierwsze 500 egzemplarzy sprzedało się natychmiast. Łowca talentów z wytwórni Philips, Hans Kusters zlecił  wykonanie nowego nagrania i singiel stał się hitem w krajach Beneluksu i Francji. Śpiewane w łamanym angielskim, sprawiającym niechlujne wykonanie piosenki „Ring, Ring I’ve Got To Play” i „”My Crucified Jesus” oferowały mieszankę skiffle w stylu Lonnie Donegana i szorstkiego bluesa. Ferre Grignard ze swoim hipisowskim wizerunkiem, długimi włosami i nonszalanckim wyglądem nazywany był czasem flamandzkim Bobem Dylanem. Muzycznie również oscylował wokół autora „Like A Rolling Stone”. W 1966 roku Grignard wystąpił w paryskiej Olimpii, a następnie w słynnym Star Clubie w Hamburgu. W planach były też występy w Londynie. Pomimo, że nic z nich nie wyszło, Ferre zaczął być sławnym a po wydaniu drugiej płyty „Captain Disaster” nawet bogatym. Grignard żył zgodnie ze swoim wizerunkiem: dziko i swobodnie.

Podobna była muzyka zawarta na tym krążku, utrzymana w duchu psychodelicznego folku. Muzyk zabiera nas w swoje własne miejsce, flirtuje z szamańskimi rytmami ale ukazuje też swoje intymne wcielenie. Album wyprodukował Rikki Stein, który do tej mieszanki oryginałów oraz odświeżonych tradycyjnych utworów dodał sporą dawkę orkiestracji wspomaganą efektami psychodelicznymi. Już początek płyty pokazuje efekty działań całej ekipy. Prosta, akustyczna gitara, na którą dodaje swój jęczący wokal Grignard staje się coraz bardziej intrygująca, po tym jak Stein dodaje różnego rodzaju psychodeliczne orkiestracje. Numer nabiera kolorytu a końcowy efekt jest naprawdę fascynujący. Zresztą, nostalgia i intymność o której wspominałem odbija się szerokim echem w „Tell Me Now”, która mogłaby być typową popową balladą, gdyby nie kolejne efekty produkcyjne Steina. Tym razem podrasował on wokal Ferre’ego oraz dodał strumień psychodelicznych smyczków, nadając całości charakter kwasowego nastroju. Ale cały album nie jest w tym klimacie. Oto „Yama, Yama Hey”. Intensywny wpływ Dylana absolutnie nie przeszkadza a refren wręcz dobija do tych samych drzwi co mistrz. Ten chwytliwy i radosny tekst „Yama, Yama, Hey” długo błąka się w głowie i z trudem ją opuszcza. I jeszcze raz „yamma, yeeteee,  yammma, yeetee, hey”. A to nie wszystko. „My Friend” obraca się w mocno kwasowych odlotach wspartych brzęczącą w tle gitarą i wysuniętą na pierwszy plan nutą orkiestry natomiast „Hansie Pansy” poszukuje mrocznych dźwięków, wprowadzając na płycie niepokój i niepewność. Halucynacyjny i niechlujny „Down In The Valley” toczy się niczym parowóz po rowkach i nawet nie wiesz kiedy już dojeżdża do stacji. Ta chwytliwa melodia trzymająca countrową gitarę wspomagana jest bluesową harmonijką, a całość brzmi jakby to było nagrane gdzieś na zapadłej stacji w środku Ameryki. Dlaczego więc zaraz nie wrzucić tradycyjnej morskiej szanty, opowiadającej o starych wilkach morskich. „The Pirate Song” ponownie wyróżnia się fantastyczną melodią i interpretacją godną pochwały. Nie sposób tez przejść obojętnie przy tytułowym numerze. Otoczony rockową aranżacją jest chyba najbardziej komercyjnym przejawem albumu. Wokal Grignarda brzmi jakby walił z bicza a nakładki Steina spowalniające numer nakrywa psychodeliczny koc.

I taka to jest płyta tego zapomnianego belgijskiego barda, bo kto jeszcze pamięta zapomnianych belgijskich bardów.

 

Ps. Ferre Grignard nigdy nie płacił podatków ze swoich tantiem, więc jego majątek w 1979 roku został publicznie sprzedany a on sam trzy lata później umarł w nędzy.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz