niedziela, 25 października 2020

BOB DYLAN - Tempest /2012/


  • Duquesne Whistle (Dylan / Hunter)
  • Soon After Midnight (Dylan)
  • Narrow Way (Dylan)
  • Long and Wasted Year (Dylan)
  • Pay In Blood (Dylan)
  • Scarlet Town (Dylan)
  • Early Roman Kings (Dylan)
  • Tin Angel (Dylan)
  • Tempest (Dylan)
  • Roll On John (Dylan)

  • Bob Dylan – guitar, piano, vocals
  • Tony Garnier – bass
  • George G. Receli – drums
  • Donnie Herron – steel guitar, banjo, violin, mandolin
  • Charlie Sexton – guitar
  • Stu Kimball – guitar
  • David Hidalgo – guitar, accordion, violin

Gdyby „Tempest” był jego pierwszym albumem, czy byłby zauważalny na scenie muzycznej? A gdyby jeszcze ten debiut odbył się w 2012 roku? Bob Dylan nie pisze muzyki pop, jego muzyka zakorzeniona jest w dekadach poprzedzających lata 60, więc czy jego miejsce jest w 2012 roku, gdzie powstaje zupełnie inna muzyka. Jego głos nie jest tym, co jest uważane za wspaniały głos. Dylan nie gra w tę grę. Dylan nie stanowi pożywki dla tabloidów. Jednak raz po raz pobudza naszą wyobraźnię. Nagrywając swoje płyty nie patrzy na boki. I to samo robi ze swoim trzydziestym piątym albumem. Wydaje w 2012 roku „Tempest”, który spokojnie broni się wśród dorobku Artysty.

Wokal Dylana, to 71-letni głos, który przeszedł wraz z nami przez całe lata. Ten chropowaty, zużyty głos ma większą emocjonalną wagę i moc niż tysiące czterooktawowych, doskonale tonowanych głosów. W głosie Dylana jest autorytet zmieszany z odrobiną czułości, tego się nie da podrobić. Płyta trwa 68 minut i jest jedną z najdłuższych nagranych przez Dylana w swojej karierze. Częściowo ma swoje bardziej bluesowe momenty ale jest tu coś więcej niż blues.

Otwierający album utwór „Duquesne Wind” jest ciekawym występem, żwawym i radosnym zespołu gitarowego, który przypomina ducha „John Wesley Harding”. Utrzymany w klezmerskiej pozie, skocznie wywija zakrętasy. Ta staromodna wiejska przygrywka świetnie sobie radzi jako rozpoczęcie albumu. I koniecznie obejrzyj teledysk do tego numeru. To rewelacyjny klip w stylu Tarantino, w którym widzimy zakochanego nieszczęśnika. Miłość odwzajemnia mu się gazem paraliżującym a potem ciosami kijów bejsbolowych. Niezwykła drużyna na czele z mistrzem, cynicznie mija leżącego na bruku. A jaką pomoc mogłaby mu zaoferować?  No cóż, odkrywając ten album nie słyszysz  „burzliwych” piosenek, ale z drugiej strony Dylan bardziej był zwiastunem „burzy” („All Along The Watchtower”) niż mistrzem, a pod tym względem burza w „Tempest” jest jeszcze bardziej przerażająca. 

„W Szkarłatnym Mieście, koniec jest bliski/ Siedem cudów świata jest tutaj/ Zło i dobro żyją obok siebie/ Wszystkie istoty ludzkie zdają się być wielbione/ Wyłóż swe serce na tacy i zobacz kto weźmie kęs/ Zobacz, kto będzie cię trzymał i całował na dobranoc/ Jest tam orzechowy gaj i drewno klonowe/ W Szkarłatnym Mieście płacz nie przyniesie nic dobrego”. „Scarlet Town” płynie jak pogrzebowa procesja, z żałobną partią skrzypiec prowadzących (niejasne przypomnienie Rivery z „Desire”-i czy to nie czysty przypadek, że miała na imię Scarlet?). Gitara, fortepian i banjo montują trzyczęściowy rytm, który kojarzy się z ziemią jałową i rozrzuconymi prochami. Ale zaskakująco tekst nie przedstawia właściwie apokaliptycznego obrazu. Tak naprawdę bohater jest zadowolony z Szkarłatnego Miasta, chociaż nie jest to miejsce na rodzinne wakacje. „W Szkarłatnym Mieście niebo jest czyste/ Będziesz prosił Boga, żeby tu zostać”. Kolejnym mrocznym numerem jest „Tin Angel”, nawiązujący do wielowiekowych ballad o morderstwie. Tylko tu mamy wywrócone wszystko do góry nogami. Normalnie jest, że „mąż zabija kochankę i żonę”, Dylan podaje bardziej złożony schemat „kochanek zabija męża, żona zabija kochanka i siebie”. W każdym razie jest jeden melodyjny haczyk w tej piosence. To głęboki, nawiedzający „doouup” basowej partii Tony’ego Garniera, który usłyszysz ponad czterdzieści razy w ciągu tych dziewięciu minut. „Tin Angel” jest duszą płyty. Tempo ma wolniejsze od pozostałych numerów, ale jest ono bardziej hipnotyczne a zespół wspierający Dylana rozwija się i wspaniale wypełnia powtarzalne frazy mrocznego podbrzusza. Grupa towarzysząca Dylanowi, wzmocniona przez Davida Hidalgo z Los Lobos, jest naprawdę doskonała. Płytę wyprodukował sam Dylan, występujący pod pseudonimem Jack Frost. Wszystko zostało idealnie nagrane. Wokal jest wyeksponowany do przodu a zespół brzmi jakby grał w pokoju. Co dziwne, ale jest to chyba pierwszy album Dylana gdzie nie słyszymy gry na harmonijce. Ale nie brakuje mi jej tutaj. 

Na pewno zatrzymaj się na tytułowym numerze, utrzymanym w tradycji „Desolation Row” i „Bronsville Girl”, ponad trzynastominutową opowieścią o zatonięciu Titanica. I to niemal dosłowne powtórzenie historii zatonięcia statku, muzycznie obsadzone jest w irlandzkiej balladzie, gdzie główną rolę grają skrzypce i akordeon. Historia znana do znudzenia, ale być może Dylan daje nam kolejny znak. Gdy pan Jones („Ballad Of Thin Man”) nie wiedział co się wokół dzieje, tak tu lepiej żebyś znał tą historię pomimo, że to tak niewiele. Niezależnie od przyczyny, nastrój płyty brzmi morderczo. Przecież wzmianka o strasznej przemocy pojawia się już po paru sekundach opadnięcia igły na rowki płyty. W „Narrow Way” jest jeszcze gorzej: ”Grabiliśmy i plądrowaliśmy odległe brzegi/ Dlaczego moje łupy nie są równe waszym/ Twój ojciec odszedł, matka też/ Nawet śmierć umywa ręce od was/ To jest długa droga, to jest długa i wąska droga”. Gniew zawsze pasował do głosu Dylana i nadal mu to pasuje. „Narrow Way” to orzeźwiający chicagowski riff, a „Pay in Blood” wdzięczy się stalową gitarą którą wzmaga furia i zrujnowana krtań wokalisty, dając niezwykły efekt. Mikrofon głośno stara się poradzić sobie z zaciekłością jego wypowiedzi: „Ty draniu, mam cię szanować?/ Oddam ci sprawiedliwość”. Wyraźnie ktoś lub coś Dylana irytuje. Być może chodzi o bankierów, z pewnością brzmi to tak jakby nacinali szyję rzymskich cesarzy. 

Końcową piosenką płyty jest „Roll On, John”, napisana dla człowieka, który zmagał się z przytłaczającą sławą i ubóstwieniem podobnie jak Dylan. „Ruszaj John, poprzez śnieg i deszcz/ Obierz właściwą drogę i idź tam, gdzie bawoły się pasą/ Uwięzią cię w pułapce, zanim się zorientujesz/ Za późno by żeglować z powrotem do domu/ Podążaj John dalej, jasno świecąc i paląc się jasnym światłem”, śpiewa nawiązując do morderstwa Lennona. To modlitwa wielkiego Artysty do drugiego i przypomnienie, że Dylan został praktycznie sam wśród swoich rówieśników z lat 60-tych. Jego własny akt toczy się dalej, warto go posłuchać. 

„Tempest” jest zaskakująco dobrym albumem. Wszystkie piosenki są świetne, ponieważ wszystkie mają w sobie ten mroczny akcent, ale mimo to rezultat jest bardzo ciepły i kojący. Chociaż głos Dylana jest w kiepskim stanie, utwory na albumie są tak dobrze napisane, ze w rzeczywistości wzmacnia to płytę. Jeśli jesteś fanem Boba, na pewno spodoba ci się słuchanie tego albumu. Wiem, że tak.





 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz