środa, 23 maja 2018

PINK FLOYD - The Piper At The Gates Of Dawn /1967/


1. Astronomy Domine (4:12)
2. Lucifer Sam (3:07)
3. Matilda Mother (3:08)
4. Flaming (2:46)
5. Pow R. Toc H. (4:26)
6. Take Up Thy Stethoscope And Walk (3:05)
7. Interstellar Overdrive (9:41)
8. The Gnome (2:13)
9. Chapter 24 (3:42)
10. Scarecrow (2:11)
11. Bike (3:21)

- Syd Barrett / guitar, vocals
- Nick Mason / drums
- Roger Waters / bass, vocals
- Richard Wright / organ, piano


Podobnie do wybuchu supernowej, gdzie silny odblask jaskrowego światła uderza w przestrzeni kosmicznej tak w 1967 roku pojawił się na horyzoncie muzyki album „The Piper At the Gates Of Dawn”, zespołu Pink Floyd. Album zanurzony w brytyjskiej psychodelii, w wolnych formach kosmicznego rocka, bajek dla dzieci i obrazoburczych myśli plastyka, Syda Barretta. Płyta ta jest decydującym momentem brytyjskiego podziemia tamtej ery i pozostaje oszałamiającym, dźwiękowym pełnym atonalnych akordów, bajkowego zapisu uderzonego przez koszmarną, coraz bardziej pogłębiającą się w przestrzeni zabliźnioną psychikę Barretta.
Jest to też jedyna płyta Pink Floyd nagrana w takim składzie, z Barrettem bez Gilmoura. Pomimo zawirowań i pełnych podróży w inne wymiary, muzyka zawarta na tym lp posiada jedyne urojeniowe odczucia Syda, które pozwalają nam błądzić wśród dziecięcych pastiszów i kolorowych obrazów.
W tamtym okresie liderem grupy był Syd Barrett, był też głównym kompozytorem materiału. Jego piosenki wypełnione były szaleństwem, mrocznym i obłąkanym nastrojem, który wypełnił ten album bardziej niż jakakolwiek inną płytę muzyki psychodelicznej tamtych czasów. Mamy zatem album z wyjątkowym, wpływowym i schizofrenicznym brzmieniem, z pewnymi dziecięcymi melodiami i pieśniami zmieszanymi z urojeniami godnym Lewisa Carrolla. Pierwszy utwór otwierający „The Piper At The Gates of Dawn” to “Astronomy Domine”, jedna z najbardziej przerażających i wyniszczających piosenek, jakie zostały nagrane. Przestrzenne brzmienie, niesamowite, makabryczne i niszczące riffy, kolosalne bębnienie to jest jak spacer schizofrenika po gwiaździstym niebie ale spacer nie kojący tylko będący mieszaniną szaleństwa i bólu. Atmosferyczne i magiczne dźwięki pojawiające się w kolejnych utworach wprowadzają nas do tej krainy snu i nocnych koszmarów. Rockowy „Lucifer Sam”, rozmarzona melodia pełna sennych opowieści w „Matylda Mother” czy wypełniony niesamowitymi dźwiękami organów „Flaming”, powodują brak kontroli umysłu i pełne opuszczenie ciała doprowadzające do kosmicznych przejażdżek. A kolejne numery tylko mogą doprowadzić cię do dziwnych myśli. 
Gdzie jestem? Wrogowie nadchodzą! Jakieś trucizny z magnetofonów skrytych za węglem, szczurze bakterie na zapleczu, pułapka duchów, która jest odbiciem miniaturowego wszechświata. Oto „Interstellar Overdrive”. Prawie dziesięć minut przerażających, obłąkanych dźwięków. Czy to już koniec?
Wysyłam fale przedstawiając w miniaturze swój własny obraz raz na zawsze, powtarzany co chwilę w nieskończonych odmianach. Ta piosenka musi się już skończyć.
„Interstallar Overdrive” jest kompozycją zbiorową zespołu Pink Floyd i ma postać najczystszej ekspresji psychodelicznej.
Szaleństwo zaczyna powoli zanikać. Przechodzimy w świat baśni i elfów. „The Gnome” zawiera przyjemną melodię a „Charter 24” jest powolnym orientalnym zjawiskiem szczególnie pięknym gdy Barrett i Wright śpiewają w pełnej harmonii bez słów. No i „Bike”, kończąca płytę urocza piosenka popowa o miłości.

No cóż, Syd Barrett przebywający w swoim własnym świecie napisał najbardziej osobliwe piosenki, które wypełniły muzyką debiutancką płytę Pink Floyd. Po jej nagraniu mając problemy ze swoją psychiką poszedł swoją ścieżką życia a grupa Pink Floyd musiała ponownie wymyślić siebie ale już nigdy więcej nie zdołała uchwycić podobnego szaleństwa jakie zapanowało na ich cudownym debiucie. 



2 komentarze:

  1. Grzesiu! Uderzyłeś w mój najczulszy punkt, czyli w zespół Pink Floyd. Już pierwsze zdanie Twego tekstu jest tak samo genialne jak i cały album. Wiele osób mieniących się "fanami" zespołu unikają tej płyty jak diabeł święconej wody. Nigdy ich nie zrozumiem. To jest absolut - lśniący diament brytyjskiej psychodelii!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz Zbyszku nie wiem jak jest teraz z młodzieżą (co słucha) ale za moich młodych lat nr jeden była "Dark Side Of The Moon" do tego stopnia, że w pewnym momencie mi się przejadła. Debiut był... nieobliczalny. Popularni dziennikarze radiowi nie za bardzo mogli sobie z nim poradzić. No ale jest bardzo oryginalna rzecz i warta docenienia. A do "Dark Side..." wróciłem po 20 latach nie sluchania jej i dopiero teraz mogę potwierdzić jej geniusz,

    OdpowiedzUsuń