niedziela, 27 listopada 2016

DAVID CROSBY - Lighthouse /2016/


1.   Things We Do for Love
2.   The Us Below
3.   Drive Out to the Desert
4.   Look in Their Eyes
5.   Somebody Other Than You
6.   The City
7.    Paint You a Picture
8.    What Makes It So
9.    By the Light of Common Day

David Crosby  - acoustic guitar, vocals
Michael League  - vocals, bass, acoustic guitar
Becca Stevens  -  vocals
Cory Henry  -  organ
Bill Laurence  -  piano
Michelle Willis  - vocals


Świat się zmienia. Gna do przodu. Nawet nie wiesz kiedy wczoraj jest już daleką przeszłością. Obojętnie gdzie spojrzysz tego już nie ma. Jest tylko pęd, pęd ku krańcowi. To pewnie będzie jeszcze przyspieszać. Będzie rozpierało się aby móc jeszcze szybciej biec. Tak, świat się zmienia w zastraszającym tempie. W epoce dehumanizacji i braku czasu jednostka powoli zatraca swoje ja i czyni się workiem pełnym reklam. A jeszcze nie tak dawno ideały kierowały naszymi poczynaniami. Nostalgiczne patrzenie w zachodzące słońce doprowadzało do dreszczu rozkoszy. Dotknięcie pyłku na wietrze uspokajało nasze pragnienia. Wielu ludziom świat ucieka i nie wszyscy chcą i pragnął go dogonić. 
Najnowsza płyta Davida Crosby’ego zatytułowana jest „Lighthouse” i została nagrana w 2016 roku. I to jest płyta, którą Crosby ukazuje nam, że jeszcze można spojrzeć za siebie, że jeszcze można uchwycić ten ulotny posmak Lata Miłości. Nostalgia przemawiająca za tamtymi latami jest wszechobecna w najnowszym dziele tego wielkiego amerykańskiego muzyka. Tym razem dostaliśmy muzykę na poły akustyczną czasami nawiązującą do dokonań wielkiej czwórki Crosby, Stills, Nash and Young. Delikatny podkład muzyczny czy to pianina czy też organ tylko potęguje nastrój pewnej zadumy i melancholii. Gdzie to pokolenie Woodstock, które goniło jasny promień słońca aby dosięgnąć gwiazdy w kalejdoskopie tęczy. 
Gdzie ta siła flower power gdy tylko wystarczyło chcieć i wszystko było możliwe? Tego nam brakuje, tego brakuje Crosby’emu. Ta muzyka za tym tęskni i nieśmiało spogląda za siebie 
To jest powrót do korzeni, do pierwszych wspólnych nagrań z The Byrds. To jest powrót do czasów młodości. Dotknij tęczy i już będziesz po drugiej stronie. Wyciągnij ręce a barwy miłości wciągnął cię do odwiecznego kalejdoskopu barw. 
A wszystko zaczyna się od „Things We Do For Love” przepięknej ballady o miłości. Crosby śpiewa w tym numerze, zresztą podobnie jak na całej płycie bardzo spokojnie jego wokal jest pełen zadumy i nostalgii. Mistyczna jazda

w utworze „Driver Out Of  the Desert” przypomina inną jego płytę, debiut. Zresztą odnośników do pierwszej płyty odnaleźć możemy więcej czy to w „Paint You a Picture” czy w „What Makes It So”. Płynie sobie ta muzyka spokojnie na falach melancholii i refleksji nad tym czego już nie ma. „Lighthouse” zadziwia swoją prostotą, swoim folkowo psychodelicznym brzmieniem. To jest bardzo dobra muzyka wykonana przez jednego z najbardziej fundamentalnych muzyków Ameryki. 
Spojrzyj wstecz wraz z Davidem i stań choć na chwilę na drugim brzegu tęczy bo warto.



środa, 23 listopada 2016

HUMAN INSTINCT - Burning Up Years /1969/


1 Blues News 
2 Maiden Voyage
3 Fall Down
4 I Think I'll Go Back Home
5 Ashes and Matches 
6 You Really Got Me 
7 Burning Up Years 

Maurice Greer - drums, vocal
Billy "TK" Te Kahika - guitar
Peter Barton - bass

Wszystko zaczęło się od grupy Four Fours założonej pod koniec lat 50-tych przez perkusistę Trevora Spitza. Przemiana na Human Instinct miała miejsce w 1966 roku kiedy Spitz zdecydował się odejść od zespołu a reszta muzyków postanowiła wyruszyć do Anglii aby sprawdzić co w trawie piszczy. Spitza zastąpił dziewiętnastolatek Maurrice Greer, który już od pięciu lat bębnił we własnych kapelach. Zespół odbył trasę po północnej Anglii wraz z grupą Small Faces a następnie podpisał kontrakt płytowy z Deram Records na nagranie singla „A Day In My Mind’s Mind”  o którym angielski krytyk Jon Savage pisał : ”Niewyregulowana gitara w stylu raga połączona z kilkoma głosami zatarła granice między rzeczywistością a tym co jest poza nią.” 
W tym czasie na głowę Greera spadła propozycja grania w nowej kapeli Jeffa Becka jednak perkusista odrzucił ją i zadecydował o powrocie na ojczysta wyspę. Przebywając już w Auckland z powrotem w Nowej Zelandii Greer stworzył nowe wcielenie Human Instinct. Występując jako trio grupa stała się jedną z największych atrakcji muzycznych na Antypodach. Obok Greera znaleźli się w niej, stary przyjaciel jeszcze ze szkoły średniej, świetny gitarzysta Billy Te Kahika / znany z pseudonimu Billy TK/ oraz basista Peter Barton. Zespół był stałym rezydentem  w klubie Bo Peep Club w Auckland, na jego występy zjeżdżali fani z całej Nowej Zelandii. 
W lutym 1969 roku muzycy postanowili powrócić do Wielkiej Brytanii. Grali tam przez trzy miesiące w czasie których spotkali znanego gitarzystę z ojczystej wyspy Jesse Harpera. Harper zafascynowany grą Jimiego Hendrixa skomponował cztery utwory, które podarował zespołowi. Po występach w Anglii chłopcy wrócili do Nowej Zelandii i zarobione pieniądze zainwestowali w sprzęt nagłośnieniowy oraz oświetleniowy. Rozpoczęli również pracę na debiutancką płytą.
Płyta „Burning Up Years” została nagrana w Auckland w Astor Studios i wydana w 1969 roku. To jest ciężka psychodeliczno blues rockowa płyta mająca wiele wspólnego z muzyką The Jimi Hendrix Experience. Zaczynający album „Blues News” już robi niesamowite wrażenie a szczególnie gra gitarzysty żywiołowa i pełna ekspresji czyni z tego blues rockowego kawałka ciężki motoryczny walec, który wtłacza dźwięki do naszej głowy. I tak jest przez cały album. „Maiden Voyage” powolny wyluzowany utwór z czasem nabiera takiego tempa, że staje się klasycznym rockowym kawałkiem. Bez wątpienia jeden z najlepszych numerów na płycie. 
Z czterech utworów autorstwa Jesse Harpera najlepszy jest „Ashes And Matches”. Ciężki rockowy kawałek z niesamowitym /po raz kolejny/ solem gitarowym, które nie jest tak nachalne ale na długo zapada w ucho. Na płycie znajdują się dwa covery. Utwór Neila Younga  „Everybody Knowi His Is Nowhere” tutaj pod zmienionym tytułem „I Think I’ll Go Back Home” w wersji bluesowej bardzo spontanicznej i ciekawie zaaranżowanej oraz wielki przebój The Kinks „You Really Got Me” w wersji garażowej z gitarą na planie pierwszym. I wreszcie opus magnum tej płyty-utwór tytułowy. To jest ponad czternaście minut blues rockowej z domieszką psychodelii wariacji muzycznych z Auckland. Wielka wyobraźnia muzyczna Billy’ego TK doprowadzona jest tu do ostateczności. Na tle podkładu basowego gitara Billy’ego podnosi nastrój ciężkiej niczym nieskrępowanej jazdy prosto w bezgraniczne otchłanie kosmosu. Do tego świetnie wkomponowana perkusja Greera czyni ten utwór najlepszym jaki powstał w Nowej Zelandii.
Podczas nagrywania tego krążka Bartona wymienił Larry Waide a inżynierem dźwięku był Gary Potas oraz Wahanui Wynyard. Rok później grupa nagrała jeszcze jeden świetny lp. „Stoned Gitar”, który polecam na równi z „Burning Up Years”.





czwartek, 17 listopada 2016

BRUCE PALMER - The Cycle Is Complete /1971/


1.  Alpha-Omega-Apocalypse
2.  Interlude
3.  Oxo
4.  Calm Before The Storm

Bruce Palmer
Ed Roth /organ/
Big Black /conga/
Chester Grill /violin/
Paul Lagos /drums/
Jeff Kaplan /piano/
Richard Aplan /oboe, flute/

Podstawą egzystencji jest podróż. Podróż w głąb swojego jestestwa, dążenie do otwarcia bram podświadomości dzięki którym możemy połączyć się z wielkim bytem kosmicznym.
To jest też podróż przed siebie. Jack Kerouac pokazał nam w swojej kultowej powieści „W Drodze”, że wystarczy tylko wyjść z domu i ruszyć przed siebie aby zacząć doznawać różnego splotu wrażeń oddziałujących na nasze strumienie świadomości. 
„Jakie masz plany wobec siebie? Bo ja wiem. Idę przed siebie. Załapuję się na życie.”

Bruce Palmer jest najbardziej znany z występów w grupie Buffalo Springfield. 
To właśnie on wraz z Neilem Youngiem wyruszył pewnego dnia z Kanady do Stanów aby odnaleźć Stephena Stillsa i razem rozpocząć granie. Niestety w związku z posiadaniem marihuany władze amerykańskie deportowały Palmera z powrotem do ojczyzny a, że był on niepokorną duszą to rozpoczął pracę nad solowym albumem. „The Cycle Is Complete” ujrzał światło dzienne w 1971 roku. Jak wspomina Palmer: ”Przyszliśmy do studia MGM i graliśmy ponad dwie godziny bez przerwy. To była spontaniczna muzyka, z której trudno potem było wybrać 35 minut na album.” 
Wśród muzyków znalazł się kumpel Palmera z młodzieńczego jeszcze zespołu The Mynah Birds, Rick Matthews /pod koniec lat 70-tych bardziej znany jako Rick James/ oraz odgrywający na płycie niebagatelną rolę muzycy Kaleidoscope – skrzypek Chester Grill, perkusista Paul Lagos, grający na flecie i oboju Richard Aplan oraz pianista Jeff Kaplan.
Muzyka składająca się na album „The Cycle Is Complete” to improwizowany jazz, folk, rock i psychodelia. To cztery utwory z których „Interlude” jest krótkim łącznikiem otwierającym kolejne drzwi stanów świadomości.
„Alpha-Omega-Apocalypse” to utwór otwierający tę płytę i zaczynający się od subtelnych akustycznych wstawek Palmera i Aplana powoli rozwijających się w stronę niekonwencjonalnego jammu. Podróż pozwalająca nam penetrować własny umysł z pomocą grającego na kongach Big Blacka. Doskonałą robotę wykonuje w tym numerze Grill i jego skrzypce, które czasem stanowią tylko tło a czasem doprowadzają naszą wędrówkę do drzwi – drzwi za którymi królują rożne stany podświadomości. 
Jak pisałem już krótkie „Interlude” jest łącznikiem. Tutaj na jazzowym podkładzie swobodną formę utworu  nadaje gra Kaplana na fortepianie. Nasza podróż trwa dalej. Trzeci utwór „Oxo” rozpoczyna współgranie Aplana i Grilla, które otwiera nam kolejne wrota. Tu już zaczynamy swobodnie płynąć ku nieograniczonej żadnymi konwenansami percepcji. I nie wiadomo kiedy przechodzimy te drzwi i w ostatnim numerze „Calm Before the Storm”  jesteśmy już w pełnym, błogim strumieniu, który płynie na nieograniczone przestrzenie kosmicznego bytu. Spokojna praca Palmera na akustycznej gitarze i pojawiające się w tle organowe pasaże doprowadzają nas do idyllicznego stanu zespolenia naszej jaźni z kosmicznym pyłem. Pyłem rozsypującym się na drobniutkie cząsteczki tworzące wszechświat naszej wędrówki. 
„Jakie masz plany wobec siebie? Bo ja wiem. Idę przed siebie. Załapuję się na życie.”








piątek, 11 listopada 2016

BLUES MAGOOS - Psychedelic Lollipop /1966/



1. (We Ain't Got) Nothin' Yet (Esposito, Gilbert, Scala) – 2:18
2. Love Seems Doomed (Esposito, Gilbert, Scala) – 3:02
3. Tobacco Road (John D. Loudermilk) – 4:42
4. Queen of My Nights (Blue) – 3:05
5. I'll Go Crazy(James Brown) – 2:03
6. Gotta Get Away (Adams, Gordon) – 2:42
7. Sometimes I Think About (Esposito, Gilbert, Scala) – 4:13
8. One by One (Gilbert, Theilhelm) – 2:53
9. Worried Life Blues (Big Maceo Merriweather) – 3:45
10.She's Coming Hom (Atkins, Miller) – 2:43.  . 

*Ralph Scala - Keyboards, Vocals
*Emil “Peppy” Theilhelm – Guitar, Vocals
*Ron Gilbert – Bass, Vocals
*Mike Esposito – Guitar
*Geoff Daking – Drums, Percussion

Rok 1966 to w muzyce szalejącej na światowych scenach jeszcze rok „Revolvera” a nie „Sgt Pepper…”. To jest czas kiedy muzyka psychodeliczna jeszcze się formułowała, jeszcze powoli dojrzewała by już za chwilę wybuchnąć ogromem dźwięków powalających nas swoim brzmieniem. To czas gdy większość tych młodych jeszcze nie znanych zespołów określana była mianem rocka garażowego. 
W Ameryce te dzikie dźwięki i kolory psychodelicznej podróży umiejętnie pokazała nam grupa, która swoją olśniewająca i pulsującą jazdą tworzyła na pokładach niesamowitej energii oddziałując na zachwiane świadomości nastoletnich odbiorców.
Grający na keyboardzie Ralph Scala wraz z  basistą Ronnie Gilbertem i gitarzystą rytmicznym Emilem „Peppy” Thielhelmem byli szkolnymi kumplami z Bronxu z NY. Razem z gitarzystą Dennisem Lapore i perkusistą Johnem Finneganem założyli zespół o nazwie The Trenchcoats. Jedyny singiel nagrali pod koniec 1965 roku a następnie zmienili nazwę na bardziej znaną dla świata. 
Blues Magoos specjalizując się w elektrycznym folk rocku wkrótce rozpoczęli występy w Greenwich Village w klubie Night Owl Cafe. Jednej nocy spotkali grającego na basie Mike’a Esposito, który przewyższał chłopaków już sporym doświadczeniem na scenie. „Peppy”: Mike dołączył do nas w trakcie jednego z numerów grając na basie i poczuliśmy spory profesjonalizm bijący z jego postawy. Jakież było nasze zdziwienie gdy kończył z nami występ grając już na gitarze i to tej prowadzącej”. 
Siłą rzeczy Mike zastąpił Dennisa i powoli też rozpoczął namawiać kolegów na zmianę stylu grupy. Pomógł mu w tym niedawno zakupiony Fender Echoplex, który zaczął wykorzystywać do zabaw z obróbką taśmy. Można ją było albo opóźnić albo doprowadzić do sprzężeń
zwrotnych a te szalone dźwięki poruszać na pętli taśmy. Kiedyś dźwięk nam się po prostu nie zatrzymał jak wspomina „Peppy” tylko przesunął się na inną prędkość. Wszyscy byli tym zachwyceni a ja krzyknąłem „Wow” to jest bardzo psychodeliczne.
Psychodeliczny nie było jeszcze wtedy znanym słowem ale gdy graliśmy w Night Owl tłum entuzjastycznie reagował na nasze próby z echoplexem co skłoniło nas do używania tego słowa w stosunku do naszej muzyki.
Na początku 1966 roku ustabilizował się też skład grupy. Mike’a kumpel Geoff Daking zastąpił Finnegana na perkusji i w takim składzie Blues Magoos weszli do studia aby zarejestrować swój pierwszy album.
Na pierwszy ogień poszedł znany standard muzyki folkowej „Tobacco Road”. 
Ale jak oni to zrobili!! To jest miażdżący psychodeliczny killer . 
Jednak Shelby Singelton przedstawiciel Mercury Records potrzebował czegoś co można dać na singiel. Absolutnie cztero i pół minutowy „Tobacco Road” się nie nadawał. Ale podziemna stacja AM zaczęła to puszczać i utwór ten zrobił niesamowitą reklamę grupie. To jest główny psychodeliczny manifest zespołu. 
No dobrze a gdzie przebój? 
Jest! Otwierający płytę (We Ain’t Got) Nothin’ Yet jest właściwą piosenką na pierwszy utwór i stronę A singla. To pełen ekspresji i dynamiki numer mający magiczną siłę. Zaczyna się od pokręconej linii basu a potem dochodzą inne instrumenty i do tego brudny, pełen kurzu wokal – oto piąte miejsce na singlowej liście przebojów w 1967 roku. Co jeszcze znajduje się na „Psychedelic Lollipop”. 
Miłosna ballada „Love Seems Doomed”(LSD?) z organami Farfisa w roli głównej i zakręconą gitarą, powolny blues „Sometimes I Think About”, folkowa „Queen of My Nights”.
Cała płyta niestety trwająca tylko ponad trzydzieści minut ukazuje nam jak rodziła się garażowa psychodelia i jaką miała siłę doprowadzając czasami stan naszego umysłu do pełnego wrzenia.




piątek, 4 listopada 2016

GRATEFUL DEAD - Terrapin Station /1977/


  • Estimated Prophet (Weir/Barlow)
  • Dancin' In The Streets (Stevenson/Gaye/I. Hunter)
  • Passenger (Lesh/Monk)
  • Samson and Delilah (Traditional arr. Bob Weir)
  • Sunrise (D. Godchaux)
  • Terrapin Station:
    - Lady With A Fan (Garcia/Hunter)
    - Terrapin Station (Garcia/Hunter)
    - Terrapin (Garcia/Hunter)
    - Terrapin Transit (Hart/Kreutzmann)
    - At A Siding (Hart/Hunter)
    - Terrapin Flyer (Hart/Kreutzmann)
    - Refrain (Garcia)
  • Bob Weir - guitar, vocals
  • Phil Lesh - bass, vocals
  • Jerry Garcia - guitar, vocals
  • Donna Godchaux - vocals
  • Keith Godchaux - keyboards
  • Bill Kreutzmann - drums
  • Mickey Hart - drums

Dziewiąty album zespołu został nagrany po blisko osiemnastomiesięcznym milczeniu. Po nagraniu „Blues For Allah” drogi muzyków rozeszły się. 
Dając raptem tylko trzy koncerty w 1975 roku /ale za to jakie wspaniałe!/ zespół udał się na zasłużone wakacje. Jedynie Jerry Garcia nie próżnował i pojechał w trasę z własną kapelą Jerry Garcia Band. Wieści z obozu Grateful Dead nie były pomyślne, myślano o jeszcze dłuższych wakacjach a może nawet i…
Na szczęście niespokojne dusze muzyków-artystów zbuntowały się. Wprawdzie dopiero w czerwcu 1976 roku zespół wyruszył w trasę po Stanach ale od razu dał w danym miesiącu 18 koncertów. I tak już poszło. Dogrywanie się na trasach w 1976 roku doprowadziło do radości wspólnego grania i już na początku kolejnego roku muzycy weszli do studia nagraniowego aby nagrać kolejny album. Płyta powstawała w studiu Sound City w Van Nuys w Kalifornii a nagrywana była od lutego do maja 1977 roku. Producentem nagrań był Keith Olsen a całość wydała wytwórnia Arista
„Terrapin Station” ukazała się w lipcu 1977 roku.
Płyta zawiera sześć utworów z czego na drugiej stronie lp. zespół zamieścił tytułową  rozbudowaną kompozycję trwającą ponad szesnaście minut. 
„Terrapin Station Part 1” podzielona jest na siedem części z czego pierwsza 
„Lady with a Fan” jest smutnym wstępem do całości. Garcia i Hunter od zawsze lubili mistyczne formy i mając w sercu folkowe piosenki starali się stworzyć suitę nawiązującą do tych pierwszych dni życia, do narodzin. Całość poprzez kolejne części prowadzi nas do stacji Terrapin, stacji pełnej zadowolenia i humoru na której dwa żółwie wygrywają skoczną melodię. Tak to wygląda na okładce płyty. Muzycznie mamy tutaj jeszcze jeden zwrot. Otóż suita „Terrapin Station Part 1” zawiera bardzo symfoniczne dźwięki zbliżone do muzycznych dokonań czołowych zespołów progresywnych takich jak chociażby Yes. Praktycznie zanika w tym materiale strofa jazzowo bluesowa ale wcale to nie razi a słucha się tej nowej muzyki Grateful Dead bardzo dobrze.
Zresztą sami muzycy bardzo lubili grać tę suitę, wykonywana była na żywo 302 razy 
i to w pełnej postaci. Pozostałe utwory na lp. są jednymi z najlepszych jakie napisali 
i Bob Weir i Phil Lesh i rodzynek Donna Godchaux.
„Estimated Prophet” napisany prze Weira i Barlowa ze zwrotkami utrzymanymi w lekkiej konwencji reggae przechodzi w trakcie refrenu w niczym niekrępujący, uwolniony w przestrzeń meteor. Wyeksponowany do przodu bas Lesha świetnie integruje się z solówką Garcii.
„Passenger” Phila Lesha to żywa piosenka od początku do końca. Cały utwór jest super a refren sprawia, że świat wymyka się spod kontroli.
„Sunrise” to jest naprawdę bardzo dobra subtelna piosenka wspaniale pasująca klimatem do nagrań Grateful Dead. Wielki utwór Donny Godchaux napisany i zaśpiewany przez nią samą.
Na płycie znajduje się grany już na koncertach w latach 60-tych cover „Dancing In The Street”. Tutaj grupa nadała temu numerowi charakter disco-ale to jest disco Grateful Dead i ja to lubię oraz tradycyjna pieśń „Samson and Delilah” z Weirem na wokalu i świetną pracą Garcii na gitarze.
„Terrapin Station” ukazuje nam grupę w nowej odsłonie brzmieniowej. Na poprzednim krążku panowała jazzująca psychodelia teraz grupa zwróciła się w stronę bardziej wysublimowanych dźwięków połączonych z szaleństwami kwasowych odjazdów w stronę progresywnego rocka.
Co będzie dalej?