wtorek, 28 czerwca 2016

THE TEA COMPANY - Come and Have Some Tea With The Tea Company /1968/


1   Come And Have Some Tea With Me      3:32
2   Flowers      10:09
3   Love Could Make The World Go Round      3:36
1   You Keep Me Hangin' On      8:50
2   Don't Make Waves (Water Sound Effects)      1:39
3   As I Have Seen You Upon The Wall      2:46
4   Make Love, Not War      2:36

FRANKIE CARRETTA / guitar, lead vocals
MIKE LASSANDO / drums, backing vocals
JOHN VANCHO / bass guitar
AL VERTUCCI / guitar, lead & backing vocals

Jedną z pierwszych psychodelicznych grup amerykańskiego podziemia był zespół The Tea Company znany z jedynej nagranej płyty „Come And Have Some Tea With The Tea Company”. 
Płyty z zakręconymi dźwiękami urozmaiconej chwytliwymi melodiami i okraszonej improwizacyjnymi momentami. 
The Tea Company wykluł się z zespołu The Naturals, który powstał w 1963 roku w Nowym Jorku. Założycielem grupy był gitarzysta i wokalista Frankie Carretta znany jako Frankie Carr, który po graniu przez parę lat po klubach zdecydował się zmienić nazwę grupy oraz dobrał sobie innych muzyków. 
W 1967 roku powstał zespół The Lip-Tin Tea Company, który ze względu na koncern herbaciany Lipton i ewentualne pretensje jego przedstawicieli skrócił nazwę na The Tea Company. 
Wydany przez Smash Records jedyny lp zespołu ukazał się w czerwcu 1968 roku pod tytułem „Come And Have Some Tea With The Tea And Company”. 
Płyta utrzymana jest w klimacie psychodelicznego undergroundu łączącego z sobą popową melodyjność The Beatles. Siedem utworów , które znajdują się na tym krążku robią wrażenie jakby grała je jakaś angielska psychodeliczna formacja. Bliżej tu do Anglii niż do USA. 
Nad płytą unosi się duch pierwszego lp. Pink Floyd i zakręconych utworów S.Barretta.
Poznawanie tego krążka zaczynamy od zaproszenia do wypicia herbatki przy dźwiękowym kolażu brzmieniowym. Ale żeby nie było tak miło to trwający dziesięć minut drugi numer „Flowers” wprawdzie zaczynający się od łagodnych , melodyjnych dźwięków doprowadza nas do zamiany herbatki w naszej filiżance  na bardziej kwasowe odjazdy, które zagoszczą w naszym mózgu już do końca płyty. W pewnym momencie trwające półtorej minuty bulgotanie wody w utworze „Don’t Make Waves” doprowadza do stanu wrzenia nasze nerwy, których wcale zespół nie ma zamiaru ukoić. 
Otwierający drugą stronę lp. klasyk  The Supremes, „You Keep Me Hangin On” ocieka odlotowymi wizjami wściekle bombardując nasz mózg czyniąc głębokie leje w których zamieszkuje wieloraki milionooki potwór ukryty we wszystkich swych jaźniach.
Uff. Iskierka nadziei ?
Kończący album utwór „Make Love not War” jednak wyprowadza nasz stan ducha ponad te wszystkie kwasowe odloty i powoli pozwala nam opaść na kwitnące i łagodnie pachnące herbaciane pola.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz